Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na
Rafał Wójcikowski
|

Socjalistyczny pożeracz wzrostu gospodarczego

0
Podziel się:

W ostatnich latach w Polsce dynamicznie rozwija się PKB, jeszcze szybciej rośnie wydajność pracy, zaś ludziom (obywatelom) żyje się coraz gorzej – tzn. nie dość iż przeciętny poziom życia obywatela się obniża, to jeszcze następuje uprzywilejowanie wąskiej warstwy obywateli w stosunku do reszty. Mam tutaj na myśli uwłaszczoną nomenklaturę.

Socjalistyczny pożeracz wzrostu gospodarczego

Żyjemy w ciekawych czasach, zgodnie z chińską maksymą, widocznie ktoś nas przeklął. Czasy te są pełne paradoksów, albo jeśli dosadniej się wyrazić, absurdów logicznych. Jeden z takich absurdów właśnie przeżywamy i na nim chciałbym dzisiaj skupić swoje myśli. Otóż żyjemy w kraju, w którym kolejny rok z rządu dynamicznie rośnie PKB, w ostatnim okresie wskaźnik dynamiki nie schodzi poniżej znakomitego jak na warunki socjalistycznej Europy poziomu 5% rocznie, ale jednocześnie poparcie społeczne dla rządu, jego polityki gospodarczej oraz jej twórców spadło do poziomu ocierającego się o błąd statystyczny. Niezadowolenie obywateli rośnie i to niezależnie od stopnia ich bogactwa, wykształcenia, czy nawet obyczajowości.

Otóż paradoksalnie z roku na rok obywatelom żyje się coraz gorzej, a oficjalna propaganda karmi ich poprzez tzw. publiczne media (na które zmuszeni są płacić haracz zwany abonamentem) snami o potędze, szybko rozwijającej się gospodarce i wiecznej szczęśliwości, która rozlewa się właśnie na nasz kraj ze źródełka na Zachodzie (wszak cały czas jesteśmy na „dużym plusie” jeśli chodzi o bilans przepływów finansowych pomiędzy UE a Polską).

Istnieją dwa możliwe wyjaśnienia tegoż paradoksu. Pierwsze, które zdaje się bardziej odpowiada rządzącym, a niekoniecznie prawdzie obiektywnej. Otóż niedostateczny nacisk kładzie się na propagandę i obywatele po prostu nie zdają sobie sprawy z faktów, zaś niewiedza jest podstawą do ich ignorancji. A wystarczy kilka afer, kilka wpadek i już łaska społeczeństwa na pstrym koniu jeździ.

Lecz jest i drugie wyjaśnienie, znacznie mniej lubiane w kręgach władzy i polityki. Brzmi ono następująco: w ostatnich latach w Polsce dynamicznie rozwija się PKB, jeszcze szybciej rośnie wydajność pracy, zaś ludziom (obywatelom) żyje się coraz gorzej – tzn. nie dość iż przeciętny poziom życia obywatela się obniża, to jeszcze następuje uprzywilejowanie wąskiej warstwy obywateli w stosunku do reszty. Mam tutaj na myśli uwłaszczoną nomenklaturę.

PKB, jak kiedyś Grzegorz Kołodko przedstawił, to taki bochen chleba. Wszyscy go wytwarzamy, jedni więcej, drudzy mniej. W zależności od stopnia wytworzenia powinniśmy być uprawnieni do jego konsumpcji. Bochen ten rośnie obecnie w tempie 5% rocznie, więc wszystkim nam powinno zależeć na jego pomnażaniu. Jednak wśród nas są różne ptaszki.

Najwięcej jest zwykłych przeciętnych obywateli, utrzymujących siebie i swoje rodziny z pracy najemnej przynoszącej ogólny pożytek. Ta grupa pracuje coraz wydajniej i wspólnie z organizatorami tejże pracy – przedsiębiorcami, wytwarza głównie owo PKB, tutaj jeszcze raz powtórzę jeszcze raz: z roku na rok o 5% większe.

Na skutek wzajemnych umów o pracę następuje w tym miejscu pierwszy podział PKB, przedsiębiorcy płacąc za pracę dzielą się dochodem z pracownikami, mniej lub bardziej ale na warunkach rynkowych. Jednak w tym miejscu pojawia się krwiopijca – państwo, które obciąża obie strony podatkiem od wytworzonego przez nich dochodu. Obciąża nierówno lecz nie o to chodzi. Przede wszystkim obciąża ponad miarę, z roku na rok coraz więcej.

Ponieważ nierównowaga na rynku pracy daje do ręki argumenty przetargowe wyłącznie przedsiębiorcom, a i siła przetargowa tejże grupy jest większa (zawsze mogą dać łapówki, zwane lobbingiem), toteż przedsiębiorcy przerzucają tenże haracz na pracowników najemnych. Stąd spadek w Polsce płac realnych w ostatnim roku, pomimo dwucyfrowego wzrostu wydajności pracy. Dodatkowo pracodawcy wywalczyli sobie obniżkę CIT do 19% oraz przywilej wyboru liniowej opcji podatkowej w PIT. Płacą także ryczałtowe (korzystniejsze) ubezpieczenia społeczne. Te przywileje nie są dane od rządu za darmo, jak powiedział Milton Friedman, nie ma darmowych obiadów. Rząd rekompensuje sobie te straty w haraczu podwyżką podatku PIT dla pracujących, zamrożeniem rent i emerytur dla byłych pracujących (co jest de facto równoznaczne z ich spadkiem wartości realnej) oraz wzrostem stawek podatków pośrednich (VAT i akcyza), które głównie płaci konsument ostateczny czyli niezamożny pracujący lub były pracujący.

W rezultacie pracujący i byli pracujący odczuwają gwałtowny spadek dochodów do dyspozycji w ujęciu realnym, co jawnie kontrastuje ze wzrostem PKB i propagandą rządowego sukcesu gospodarczego.

Do tego należy dodać znaczące podwyżki cen dóbr pierwszej potrzeby i połączone z manipulacją koszykiem dóbr CPI (oficjalnym wskaźnikiem GUS-u mierzącym inflację). Każdy widzi, iż ceny i koszty utrzymania wzrosły co najmniej dwucyfrowo, tymczasem władza tłumaczy, iż CPI urosła tylko o 4,5% w skali roku – zapewne to czysty przypadek, że gdyby wzrosła o więcej niż 5% to trzeba byłoby rewaloryzować renty i emerytury w marcu 2005.

A przy takiej sztucznej (bo wywołanej ruchami kapitałowymi a nie handlowymi) aprecjacji waluty jak obecnie nasza, siła robocza może być konkurencyjna jedynie tylko wówczas, gdy nastąpi dalszy realny spadek płac przy jednoczesnym wzroście jej wydajności pracy.

Ale przecież cyfry nie kłamią. Kto wobec tego połyka ten wzrost, te przyrastające z roku na rok 5% bochenka? Odpowiedź jest prosta – urzędniczy aparat czyli państwo. Bo państwo to nie my obywatele, lecz oni urzędnicy, rządzący, jednym słowem ustawiona na pozycji konsumentów PKB „elita”. A czego nie są w stanie zjeść to zmarnują, a nie ma takiej góry pieniędzy, której zmarnować nie potrafią. Stąd mój sceptycyzm w sprawie UE. Oficjalna propaganda mówi, iż z UE dostaliśmy w 2004 roku o 2,5 mld EUR więcej niż tam wpłaciliśmy. Jest jednak małe „ale” – to co wpłaciliśmy, to były pieniądze z podatków - czyli głownie te sumy, które nam odjęto od garnków i które przyczyniły się do spadku poziomu życia przeciętnego obywatela. A to co dostaniemy, to są lub będą pieniądze, które dostaną urzędnicy, którzy w najlepszym razie rozdadzą je rolnikom, a w najgorszym zbudują nam krzywe i garbate, ale za to najdroższe na świecie, 50 km nowej (i płatnej oczywiście) autostrady.

Jednym słowem socjalistyczna gospodarka sama konsumuje w całości cały rozwój kraju, a nawet po kawałku zabiera nam dotychczasowy poziom dochodu, a ponieważ tego wszystkiego jej wciąż za mało, zadłuża się w sposób najszybszy w cywilizowanym świecie. Pytanie brzmi – jak długo jeszcze.

Na koniec mała uwaga. Naczelnym hasłem rządu jest walka z bezrobociem, nowe miejsca pracy itd. Tyle tylko, iż osobiście nie jestem przekonany, czy sensem życia człowieka jest praca dla pracowania, podczas gdy państwo będzie zabierać nam w podatkach i składkach 70 a może nawet i 80% tego, co wytworzymy a reszta, którą nam pozostawi pozwoli jedynie na egzystencję z dnia na dzień.

Autor jest doktorem nauk ekonomicznych i wykładowcą w Instytucie Zarządzania Politechniki Łódzkiej.

gospodarka
wiadomości
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
money.pl
KOMENTARZE
(0)