Dość powiedzieć, że po mini krachu przed tygodniem, gdy WIG20 stracił 6,7 proc., wczoraj indeks największych spółek znów miał bardzo nieudany dzień - jego wartość spadła o 2,3 proc. Indeks całej giełdy stracił mniej, ale minus 1,9 proc. to też wynik, którym inwestorzy nie będą się chwalić przed swoimi zagranicznymi kolegami. Choć w Czechach, Austrii i w Turcji indeksy spadły nawet o 3-4 proc.
Pretekstem do wyprzedaży była kolejna fala obaw o stan gospodarki amerykańskiej, która już od piątku trawi rynki za Oceanem i w Zachodniej Europie. Ale gdyby chodziło tylko o groźbę recesji w USA, to pewnie w poniedziałek akcje aż tak mocno by nie spadły.
Bo przecież indeksy w Paryżu i Londynie stoczyły się tylko o 0,6-1,4 proc., a niemiecki indeks DAX zdołał nawet uchronić się przez spadkiem. Tak naprawdę zjazd cen w Warszawie wynika przede wszystkim z naturalnej realizacji zysków, czasem nawet kilkunastoprocentowych, które zainkasowali najodważniejsi inwestorzy kupując akcje w ,,czarny poniedziałek" przed tygodniem.
Moment do realizacji zysków łatwo było wybrać - WIG20 na wyciągnięcie ręki zbliżył się do bariery 3000 pkt., która w opinii analityków wykresów będzie w najbliższych tygodniach poważną przeszkodą w ewentualnych wzrostach.
Spadek cen nie powinien wprowadzić inwestorów w głęboką rozpacz tak samo, jak wzrosty cen z ubiegłego tygodnia nie powinny przywodzić im myśli o powrocie hossy.
Mamy do czynienia z powolnym uspokajaniem się rozedrganego rynku. W ramach tego procesu indeksy mogą jeszcze powrócić do poniedziałkowo-wtorkowego dna sprzed tygodnia, ale nie powinny go przekroczyć.
O tym, że inwestorzy nie biorą zbyt poważnie takiego ryzyka pod uwagę, świadczy choćby duży spadek obrotów. W poniedziałek inwestorzy nie mieli zbyt wielkiej ochoty do handlowania akcjami po niższych cenach - obrót nie przekroczył 1,5 mld zł.