Stara giełdowa zasada mówi, że gdy nie wiadomo, jak będzie przebiegała sesja, to bardzo prawdopodobne, że będziemy mieli kontynuację dotychczasowego ruchu. Stąd zapewne wczorajsze spadki na GPW. Trzeba uczciwie przyznać, że były one zresztą dość duża niespodzianką. Jak bowiem ocenić sytuację, gdy większość parkietów na świecie zwyżkuje, a GPW pokazuje inwestorom czerwony język?
Spadki można tylko tłumaczyć dezorientacją i niskimi obrotami, bo przecież nie informacjami dotyczącymi niskich wpływów z prywatyzacji. Wczoraj większość giełd europejskich rosła wręcz euforycznie. Tą falę zresztą zapoczątkował japoński Nikkei. Z warszawskim parkietem skorelował się tylko węgierski BUX. Wiadomo przecież nie od dziś, że „Polak, Węgier dwa bratanki i do zwyżki i do zwałki”.
Ten ruch kontynuowały wczoraj w nocy giełdy za oceanem. Dow Jones zyskał na zamknięciu 0,7 proc., zaś Nasdaq 0,8 proc. Możliwe, że była to reakcja na wypowiedzi przedstawiciela FED, że na najbliższym posiedzeniu zarząd rezerwy wstrzyma się z windowaniem stóp. Problem tylko w tym, że słowa tych ekonomistów można tłumaczyć niczym przepowiednie Nostradamusa. Warto również zauważyć, że za oceanem rosły również notowania na rynkach wschodzących. Meksykański IPC zyskał wczoraj 0,9 proc. zaś giełda w Brazylii 1,2 proc. Mityczny kapitał zagraniczny wcale więc nie ucieka z emergin markets – przynajmniej tak to wygląda z polskiej perspektywy.
Dziś powinniśmy przynajmniej bronić dotychczasowych poziomów. Trudno bowiem uwierzyć, by po dobrych wynikach finansowych największych spółek, rynek miał spaść poniżej 3 tys. punktów. W kropce mogą się znaleźć dziś również specjaliści od analizy technicznej, gdyż wczorajsze przełamania poziomów wsparć mogą zostać dziś zanegowane przez wzrost indeksu WIG20. Bycze nastroje z lipcanie powinny się ulotnić, wraz z nastaniem sierpnia, a na pewno nie przed podaniem przez KGHMwyników kwartalnych.