Załoga samolotu chciała ominąć strefę wyjątkowo silnych turbulencji. Maszyna zakręciła w lewo o 12 stopni, ale mimo tego manewru znalazła się w strefie potężnych wstrząsów. Czujniki prędkości montowane w samolotach Airbus zamarzły. Przez 45 sekund piloci otrzymywali sprzecznie informacje dotyczące parametrów lotu. Awarii uległ automatyczny pilot. Dowodzenie przejął drugi pilot, gdyż w tym czasie w kokpicie nie było kapitana. Drugi pilot panował nad sytuacją, ale awaria czujników prędkości sprawiła, że samolot w błyskawicznym tempie zaczął ogonem opadać w stronę oceanu. Pilot kurczowo przyciągał do siebie manetkę wierząc, że wyprowadzi maszynę do góry. Zdaniem ekspertów - to był błąd. Gdyby manetkę odepchnął - wyhamowałby opadanie i samolot odzyskałby równowagę. Co najwyżej skończyłoby się na przymusowym lądowaniu na morzu. Maszyna spadała do oceanu przez trzy i pół minuty.