Rok temu we wrześniu pilot rosyjskiegoTupolewa lecącego z Dalekiego Wschodu Rosji do Moskwy miał ekstremalnie trudną sytuację. Na wysokości 10 kilometrów przestała działać cała elektronika i łączność radiowa. Nie działały także klapy, które zwykle używane są do zmniejszenia prędkości przy lądowaniu. Pilot zauważył nieczynne lotnisko. Postawił w kokpicie szklankę z wodą, dzięki której mógł kontrolować linię horyzontu, i wylądował na zbyt krótkim pasie startowym. Żadnemu ze 81 pasażerów nic się nie stało.
W kwietniu w USA pilot musiał awaryjnie lądować na wojskowym lotnisku w Arizonie, gdy w dachu samolotu nagle zrobiła się wielka dziura: "To było niewiarygodne; spadło ciśnienie, wszystko się trzęsło. Bałam się, że maski z tlenem nie zadziałają. To było straszne" - mówiła pasażerka.
Trudnego wyboru dokonali pół roku temu piloci brytyjskiej awionetki. Gdy podczas pokazów lotniczych w hrabstwie Hampshire ich kabina zaczęła płonąć, zrezygnowali z awaryjnego lądowania obawiając się, że przy próbie lądowania mogą zginąć widzowie. Zdecydowali się więc uderzyć w ziemię - obaj zginęli na miejscu.