Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na

Bangladesz: Exodus muzułmanów Rohingya

0
Podziel się:

Rohingya, członkowie muzułmańskiej mniejszości etnicznej w Birmie, wciąż
uciekają przed prześladowaniami w tym kraju. Schronienie w Bangladeszu okazuje się pułapką - nie
mają tu żadnych praw, nie mogą pracować i, tak jak w Birmie, są ludźmi drugiej kategorii.

Rohingya, członkowie muzułmańskiej mniejszości etnicznej w Birmie, wciąż uciekają przed prześladowaniami w tym kraju. Schronienie w Bangladeszu okazuje się pułapką - nie mają tu żadnych praw, nie mogą pracować i, tak jak w Birmie, są ludźmi drugiej kategorii.

"Nazywam się Mohammed Yunus, mam 55 lat. To jest moja żona, Dala Banu, lat 44" - niski, zniszczony przez pracę mężczyzna stara się być bardzo dokładny. Na spotkanie przyszedł w tradycyjnej, płaskiej czapce w czerwono-zielone wzory. "Mieszkam w Bangladeszu od 21 lat. Numer obozowy MRC-40295" - uśmiecha się, oddychając głęboko.

W Birmie był rolnikiem, miał pięć krów, trzy byki i stadko kóz. "Kulim" - tragarzem - nie został z własnej woli. Armia przychodziła co chwilę, wywlekała go siłą z gospodarstwa i zaganiała do noszenia kamieni na nową drogę, żywności do bazy i ciężkiego ekwipunku wojskowego. Za darmo, bez jedzenia i wody. Na początku jeszcze pytał o powód, na co żołnierze mówili, że nie jest stąd, nie jest Birmańczykiem, tylko przybłędą, obcym z Bangladeszu. Muzułmaninem. Cała jego wioska wyznawała islam, tak jak jego ojciec, dziadek i pradziadek. Nie wie, kiedy tam się pojawili. Byli tam od zawsze.

Przez niewolniczą pracę dla wojska Muhammad całymi dniami nie bywał w domu, gdzie czekało pięć krów, trzy byki i stadko kóz. Zwierzęta zaczęły znikać. Znalazł je w sąsiedniej, buddyjskiej wiosce, ale ludzie mówili, śmiejąc się mu prosto w twarz: "one nie należą do ciebie", "to nie twoja ziemia", "nie masz prawa tu mieszkać". Gdyby nie armia i sąsiedzi-złodzieje, życie w Birmie byłoby całkiem dobre.

Wreszcie Yunus nie wytrzymał. Przez granicę szedł trzy dni. Po prostu szedł przed siebie w nieznane, a z nim inni muzułmanie. Rzeka ćwierć miliona ludzi przelała się do Bangladeszu.

Na początku lat 90. birmańska junta wojskowa ustanowiła w północno-zachodnim stanie Rakhine Radę Przywrócenia Prawa i Porządku. Rada organizowała masowe przesiedlenia muzułmanów wewnątrz Birmy, rekwirowała ich ziemię i majątek, podpalała meczety i zmuszała ludzi do niewolniczej pracy przy budowie dróg i baz wojskowych. Zdarzały się gwałty i egzekucje. Oficjalnie - szukano ekstremistów, muzułmańskich rebeliantów działających na szkodę reżimu.

Z początku Rohingya, przedstawiciele liczącej nieco ponad milion muzułmańska mniejszości etnicznej zamieszkującej od XV wieku Arakan (obecnie stan Rakhine), byli przyjmowani w muzułmańskim Bangladeszu z otwartymi ramionami. Nie był to pierwszy exodus tego ludu z Arakanu, bo mniej więcej co piętnaście lat począwszy od II wojny światowej rząd Birmy przeprowadzał czystki etniczne. Ale Rohingya zawsze wracali, więc rząd Bangladeszu w regionie Koks Badźar utworzył obozy dla uchodźców. Muhammad Yunus wraz w rodziną otrzymali numer obozowy, dach nad głową i racje żywnościowe.

31-letni Shafique Alam nie podaje numeru obozowego, chociaż mieszka w oficjalnym obozie Kutupalong. Jego rodzina przybyła do Bangladeszu w 1992 roku. W Birmie posiadali spory kawałek ziemi, ale została ona skonfiskowana przez armię. "Do 1982 roku mieliśmy obywatelstwo Birmy, ale anulowano je wszystkim muzułmanom. Po czystkach w 1992 roku i ucieczce do Bangladeszu ONZ przekonała władze Birmy, by przyjęły nas z powrotem" - wysoki, chudy mężczyzna żywo gestykuluje, opowiadając historię Rohingya. W ciągu następnych trzech lat do Birmy wróciło ich około 200 tysięcy. Otrzymali tzw. białe karty tymczasowego pobytu.

Wbrew zapewnieniom ONZ, że w Birmie jest już bezpiecznie, represje przybrały na sile. Władze odmawiały wydawania aktów urodzeń, muzułmańskie wioski wciąż przesiedlano pod pretekstem budowy baz wojskowych. NaSaKa, birmańska służba bezpieczeństwa mająca ochraniać granicę z Bangladeszem, zaczęła wydawać pozwolenia na śluby Rohingya - przy czym normą była odmowa, dwuletni czas oczekiwania oraz wysokie łapówki. NaSaKa zarządziła też specjalne opłaty od muzułmańskich domów, majątku ruchomego, bydła i pól uprawnych w zależności od wielkości.

"Ci, co zostali w obozach (w Bangladeszu), nie mieli lepiej. Władzę trzymali Madżhidowie, lokalna mafia, która wykonywała polecenia administracji obozu" - tłumaczy Shafique. Madżhidowie, działający na zlecenie rządu banglijskiego, zaczęli zmuszać opornych do powrotu do Birmy. Zabierali racje żywnościowe, bili, zastraszali, demolowali i burzyli obozowe lepianki.

Bangladesz nie przyjmował już uchodźców. Nowo przybyli Rohingya albo próbowali wtopić się w lokalną społeczność, albo budowali mikroskopijne lepianki tuż koło oficjalnych obozów. Nielegalne siedlisko szybko przerosło rozmiarami obozy nadzorowane przez ONZ. W Bangladeszu jest obecnie około 250-400 tys. Rohingya. Niespełna 30 tys. z nich posiada status uchodźcy.

Rahamat Khatun i jej 10-letni syn Shamsa przybyli z ostatnią falą uchodźców zaledwie półtora roku temu, gdy wokół birmańskich miast Maungdaw i Sittwe wybuchły krwawe zamieszki. Według szacunków organizacji praw człowieka zginęło wtedy około tysiąca osób (oficjalnie - 192 osoby), a 140 tys. ludzi straciło dach nad głową. "To był piątek, dzień modlitwy. Pamiętam, że buddyści obrzucili kamieniami meczet, podpalili zabudowania. Pomagała im NaSaKa. Od południa do wieczora wszędzie widać było dym. Paliły się całe wioski" - opowiada obejmując syna.

Funkcjonariusze NaSaKi złapali go w domu. "Ktoś mnie uderzył, potem dźgnął bagnetem" - opowiada dziesięciolatek. "Kiedy na chwilę zostawili mnie samego w pomieszczeniu, uciekłem przez otwór w ścianie, przeskoczyłem bambusowy płot i wskoczyłem do jeziora. Po drugiej stronie znalazłem tatę" - mówi.

Rodzina ukrywała się w lesie. Brat Shamsy zaginął. Po 45 dniach ucieczki dotarli do Bangladeszu. "W nieoficjalnym obozie, w Kutupalong, kupiliśmy miejsce na lepiankę" - mówi pani Khatun.

Nielegalny obóz, gdzie według różnych szacunków mieszka 30-40 tys. uchodźców, leży blisko drogi prowadzącej w stronę rzecznego portu Teknaf, przy granicy z Birmą. Niskie dachy mikroskopijnych lepianek, przykryte słomą i brezentem, gęsto oblepiają okoliczne wzgórza. Wszędzie roi się od nagich, wychudzonych dzieci. W kilku udających szkoły szałasach kilkulatki uczą się podstaw matematyki i języka. Nauczycielami są tu czternasto-, szesnastoletnie dzieci.

"Dla nas Bangladesz jest jak więzienie. Nie mamy tu żadnych praw, nie możemy się uczyć, legalnie pracować, a jeśli uda się znaleźć pracę, to za połowę normalnej stawki. Jeśli wrócę do Birmy - zginę. To już lepiej umrzeć w muzułmańskim kraju" - mówi gorzko Shafique Alam. W obozach panuje prawo dżungli, ludzie są zdesperowani, przemoc jest na porządku dziennym - dodaje.

"Opuściliśmy Birmę, by ratować życie, ale tu jest jeszcze gorzej. Ludzie nie są tutaj wolni" - pani Khatun nie może powstrzymać łez. "Nikt nie wie o naszym cierpieniu, tylko Allah wie, jak bardzo cierpimy" - kończy.

Z Koks Badźar Paweł Skawiński (PAP)

pas/ akl/ ala/

wiadomości
pap
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
PAP
KOMENTARZE
(0)