Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na

Demokratyczna Republika Konga: Rebelianci u bram Gomy

0
Podziel się:

Partyzanci, którzy wiosną wywołali zbrojne powstanie na wschodzie
Demokratycznej Republiki Konga (DRK), stanęli u wrót milionowej Gomy, stolicy prowincji Kiwu
Północne.

Partyzanci, którzy wiosną wywołali zbrojne powstanie na wschodzie Demokratycznej Republiki Konga (DRK), stanęli u wrót milionowej Gomy, stolicy prowincji Kiwu Północne.

Partyzanci, którzy od pół roku kontrolują region Rutshuru na granicy z Ugandą i Rwandą ruszyli na Gomę po zeszłotygodniowych walkach z rządowym wojskiem. Po krótkiej, gwałtownej strzelaninie, szkolone przez ONZ rządowe wojsko rzuciło się do ucieczki. W ślad za nim z Gomy uciekli urzędnicy z gubernatorem prowincji Julianem Paluku, który statkiem przez jezioro Kiwu wyjechał do oddalonego o 100 km Bukavu. Dowódcy kongijskiego wojska okopali się zaś w Sake, ok. 25 km od Gomy.

Po rejteradzie kongijskiego wojska i urzędników Gomy broni już tylko ok. 1,5 tys. żołnierzy sił pokojowych ONZ, którzy rozłożyli obozowisko na podmiejskim lotnisku. W sobotę cztery śmigłowce ONZ zaatakowały zbliżające się do miasta kolumny partyzantów, a sekretarz generalny ONZ Ban Ki Mun zapowiedział w poniedziałek, że "błękitne hełmy" nie zostaną wycofane z miasta.

Partyzanci zapewniają, że nie planują zajmować miasta i ruszą do szturmu tylko, jeśli zostaną zaatakowani przez kongijskie wojsko. Wezwali też siły ONZ, by zachowały neutralność, nie wspierały więcej kongijskiego wojska i w ogóle nie mieszały się go kongijskiej wojny, a wtedy włos im z głowy nie spadnie.

Pracownicy zagranicznych organizacji dobroczynnych z Gomy z niedowierzaniem odnoszą się jednak do zapewnień rzecznika partyzantów płk. Vianneya Kazaramy, który przechwalał się wcześniej, że partyzanci szukają sobie kwater w Gomie, a jak już zadomowią się w mieście, ruszą na Bukavu, stolicę sąsiedniej prowincji Kiwu Południowe. W ten sposób w rękach rebelii znalazłaby się cała kraina Kiwu, obfitująca w żyzne pola i przebogate kopalnie cennych minerałów.

Według rządu z Kinszasy, a także ekspertów ONZ to właśnie jest celem rebeliantów, a także wspierających ich Ugandy i Rwandy. W październiku, w tajnym raporcie dla Rady Bezpieczeństwa, eksperci ONZ stwierdzili, że "ojcem chrzestnym" kongijskiej rebelii jest minister obrony Rwandy James Kabarebe i szef sztabu rwandyjskiej armii Charles Kayonga, który faktycznie dowodzi partyzantami, a ich przywódcy Bosco "Terminator" Ntaganda i generał Sultani Makenga wypełniają tylko jego rozkazy.

Dowódca wojsk ONZ Herve Ladsous przyznaje, że choć w partyzantce walczy niewiele ponad 1,5 tys. ludzi, są oni doskonale wyszkoleni, zaprawieni w walkach i uzbrojeni. Mają nawet 120-milimetrowe moździerze i noktowizory. Kongijskie wojsko nie ma z nimi żadnych szans i gdyby nie obecność prawie 7 tys. żołnierzy ONZ w Kivu (ogółem w Kongu stacjonuje 17 tys. wojsk ONZ), kraina ta już dawno zostałaby zajęta przez partyzantów.

Partyzantami są kongijscy Tutsi, dawni partyzanci, którzy, włączeni do rządowego wojska, wiosną zdezerterowali z niego wraz ze swoimi dowódcami, oskarżając rząd w Kinszasie o dyskryminację.

Kongijscy Tutsi, wspierani przez rządzoną przez ich rodaków Rwandę, a także zaprzyjaźnioną Ugandę od połowy lat 90. wywołują wojny w Kiwu. W 1996 r. zaczęli powstanie, by obalić prezydenta Mobutu Sese Seko, a przede wszystkim spacyfikować rwandyjskich Hutu, którzy po rzezi Tutsich w 1994 r. w Rwandzie, uciekli za granicę i tam szykowali się do nowej wojny. Wojna z lata 1996-97 zakończyła się obaleniem Mobutu i likwidacją obozów uchodźców Hutu.

W 1998 r. kongijscy Tutsi, a także wojska z Ugandy i Rwandy, wywołali w DRK nową wojnę - przeciwko krnąbrnemu, choć wyniesionemu przez nich do władzy prezydentowi Laurentowi-Desire Kabili, a także niedobitkom Hutu. Druga wojna przerodziła się też w grabież kongijskich skarbów. Według ONZ jedynie w 1999 r. na kongijskich łupach rwandyjskie wojsko zdobyło do swojego budżetu ponad ćwierć miliarda dolarów.

Według ekspertów ONZ wojskowi z Rwandy i Ugandy chętnie wspierają zbrojne bunty kongijskich Tutsich, by plądrować kongijskie kopalnie, a także przejmować prowincje Kiwu, oddalone od Kinszasy o półtora tysiąca kilometrów, pod faktyczną kontrolę leżących tuż przez miedzę Kigali i Kampali. Kontrola nad Kiwu daje Rwandzie i Ugandzie nie tylko gwarancje bezpieczeństwa i możliwość politycznych nacisków na Kinszasę, ale także okazję dla dorobienia się rwandyjskich i ugandyjskich generałów, których dłużnikami i zakładnikami stali się w wyniku wojen prezydenci Paul Kagame i Yoweri Museveni.

Partyzanci nie będą raczej szturmować Gomy. Wystarczy im, by pozbyć się z niego kongijskich urzędników i wojska. Zajmą Gomę, a także ewentualnie Bukavu, jeśli bezkrólewie będzie się tam przedłużać, a przede wszystkim jeśli nie będą musieli toczyć o miasta wojny z wojskami ONZ. W październiku partyzanci wybrali na swojego politycznego przywódcę biskupa Jean-Marie Runigę i chcą, by Kinszasa przystąpiła z nimi do politycznych targów. Jak w przypadku poprzednich rebelii, będą domagać się faktycznej władzy nad Kiwu w zamian za przerwanie walk.

Oskarżane o wspieranie rebelii Rwanda i Uganda nie obawiają się specjalnie międzynarodowego potępienia i izolacji. Uganda straszy, że jeśli zostanie ukarana sankcjami, natychmiast wycofa wojska z Somalii, skazując na klęskę tamtejszą misję pokojową ONZ i Unii Afrykańskiej. Rwanda zaś, mimo oskarżeń o podżeganie do wojny w Kongu, w październiku wybrana na członka Rady Bezpieczeństwa NZ i zasiadając w niej w latach 2013-14, będzie blokować wszelkie próby karania jej za kongijskie awantury.

Wojciech Jagielski (PAP)

wjg/ kar/

wiadomości
pap
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
PAP
KOMENTARZE
(0)