Sekretarz stanu Hillary Clinton wystąpiła w obronie selektywnej polityki administracji USA wobec zrywów rewolucyjnych w krajach arabskich, krytykowanej czasem przez komentatorów i opozycję republikańską.
W przemówieniu w Krajowym Instytucie Demokratycznym w poniedziałek wieczorem (czasu lokalnego) Clinton tłumaczyła, dlaczego USA poparły zbrojną interwencję NATO w Libii, ale nie zdecydowały się na podobny krok wobec Syrii i Bahrajnu, także ogarniętych powstaniami przeciw dyktaturze.
Szefowa dyplomacji argumentowała, że poszczególne sytuacje, mimo pewnych podobieństw, "różnią się w zależności od kraju i byłoby niemądre stosować wobec nich jednakowe podejście".
Podkreśliła, że akcja militarna w Libii była możliwa, gdyż poparły ją inne kraje arabskie.
"W innych przypadkach, aby osiągnąć ten sam cel, musielibyśmy działać sami, z dużo większym ryzykiem i może nawet z zastosowaniem wojsk lądowych" - powiedziała.
Nawiązując do Syrii, Clinton ponownie wezwała jej prezydenta Baszara al-Asada do rezygnacji z urzędu i oświadczyła, że dopóki to nie nastąpi, "Ameryka i społeczność międzynarodowa będą nadal wywierać presję na niego i jego brutalny reżim".
USA zaostrzyły sankcje wobec Syrii, którą od dawna starają się izolować na arenie międzynarodowej za sponsorowanie terroryzmu.
Sekretarz stanu sugerowała jednak, że interwencja zbrojna w Syrii i Bahrajnie nie leżałaby w interesie USA i ich sojuszników.
"Nasze decyzje są odbiciem naszych interesów w regionie, związanych z naszą walką przeciw Al-Kaidzie, obroną naszych sojuszników i zabezpieczeniem dostaw energii. (...) Niekiedy nie wszystkie te interesy są zbieżne, taka jest rzeczywistość" - oświadczyła.
Clinton nie rozwinęła bliżej tego wątku. Komentatorzy przypominają, że Waszyngton długo liczył, że Asad będzie liberalizował swój system rządów i że pomoże w pokojowym rozwiązaniu konfliktu izraelsko-palestyńskiego.
Z Waszyngtonu Tomasz Zalewski (PAP)
tzal/ mc/