Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na

Podwładni dr. G. przed sądem: mobbingował nas

0
Podziel się:

Kolejni podwładni oskarżonego o korupcję i
mobbing dr. Mirosława G. - b. ordynatora kardiochirurgii w
szpitalu MSWiA - nie szczędzili mu przed sądem gorzkich słów.
Dawał życie, więc uważał się za Boga; współpraca z nim układała
się fatalnie; mitoman, krętacz - zeznawali.

Kolejni podwładni oskarżonego o korupcję i mobbing dr. Mirosława G. - b. ordynatora kardiochirurgii w szpitalu MSWiA - nie szczędzili mu przed sądem gorzkich słów. Dawał życie, więc uważał się za Boga; współpraca z nim układała się fatalnie; mitoman, krętacz - zeznawali.

Sąd Rejonowy dla Warszawy Mokotowa kontynuował w piątek ten proces w wątku mobbingowania podwładnych przez lekarza. Zeznawały cztery osoby - troje jawnie. Ostatnia zeznawała kobieta w związku, z którą dr G. ma zarzut wykorzystania stosunku służbowego i doprowadzenia jej do czynności seksualnej. Jej zeznania - z uwagi na charakter sprawy - są tajne.

Lekarze skarżyli się na niewłaściwe traktowanie ich przez ordynatora, kwestionowanie kompetencji i nakazywanie pracy ponad ustalony wymiar czasu, za co nie byli wynagradzani. Rekompensować to miały premie od ordynatora, które jednak miały charakter uznaniowy i dr G. niekiedy je cofał. Przed sądem oskarżony lekarz starał się wykazać, że nie przyznawał premii w uzasadnionych wypadkach przewinień.

48-letni lekarz Krzysztof R. w 2002 r. sam zabiegał o przyjście do zespołu kardiochirurgów, którym kierował dr G. Chciał tam robić specjalizację. Na przesłuchaniu w CBA i potem w prokuraturze zeznawał o nieprawidłowościach na oddziale. Mówił, że choć umowa o pracę opiewała na 8 godzin dziennie, wszyscy musieli przychodzić na 7.30, a wychodzili po 18.00, już po tym, jak szpital opuścił ordynator.

"To była praca na dwa etaty. Czuliśmy się wykorzystywani i przemęczeni" - zeznawał i wyliczał, że około 60 osób w latach 2001- 07, gdy dr G. kierował kardiochirurgią, odeszło z tej pracy, motywując to właśnie warunkami jej wykonywania. "Dr G. premiował tych, których uważał, że byli mu potrzebni. Inni według niego mogli odejść i na to liczył" - zeznawał lekarz.

Zarzucił ordynatorowi, że blokował mu możliwość zdania egzaminów na specjalizację i "do ostatniej chwili zwlekał z podpisaniem wszystkich potrzebnych dokumentów". Ostatecznie, w lutym 2007 r. (już po zatrzymaniu dr. G. przez CBA) nie zdał on egzaminu teoretycznego i musi specjalizację robić od nowa. Właśnie chęcią ukończenia specjalizacji dr Krzysztof R. uzasadniał to, że nie zwolnił się ze szpitala.

Zapytany przez dr. G. przyznał, że wie, za co nie otrzymywał premii - jeden przypadek to zgon pacjenta 7 dni po operacji, a inny to skargi z Krakowa i Łodzi, gdzie dr R. jeździł, by pobierać serca do przeszczepów. "Odebrałem skargi, że w czasie tych czynności śpiewał pan na cały głos arie operowe. To nie było do zaakceptowania przez pozostałych. W obliczu chorego zachowaj ciszę - głosi zasada" - mówił dr G.

Dr Beata N. pracowała u dr G. przez kilka miesięcy, bo - jak zeznawała - miała nadzieję na udział w operacjach i specjalizację kardiochirurgiczną. "Tylko dlatego zmieniłam swoje plany zawodowe i postanowiłam tam przyjść z urologii" - mówiła. Dr G. oświadczył, że nigdy nic takiego jej nie obiecywał, dlatego zajmowała się ona inną dziedziną - była koordynatorem przeszczepów i nie brała udziału w zabiegach.

Praca koordynatora oznaczała dla niej całodobowe bycie "pod komórką", zakaz jazdy metrem i przebywania w innych miejscach bez zasięgu oraz obowiązek stawienia się w szpitalu w pół godziny od zgłoszenia. Niesnaski między nią a ordynatorem zaczęły się, gdy odmówiła wzięcia dyżurów w podległym szpitalowi MSWiA ośrodku w Konstancinie. "Miałam tam być jako +wtyczka+ ordynatora, słuchać, co się o nim mówi, rozmawiać z pacjentami i - jeśli któryś był zadowolony z dr. G., to namawiać go, żeby pisał listy z podziękowaniem dla niego" - zeznawała.

"On był psychopatą i cierpiał na syndrom Boga - dawał ludziom życie i był wszystkim" - mówiła dr Beata N., która na portalu nasza-klasa przedstawia się jako "+ulubienica doktora G." Pracuje do dziś w klinice kardiochirurgii szpitala MSWiA i - jak powiedziała - obecnie asystuje przy operacjach, czego wcześniej nie mogła robić.

"Jak układała się panu współpraca z szefem?" - spytał sędzia Igor Tuleya trzeciego świadka, 58-letniego dr. Janusza Cz. lekarza, który na kardiochirurgii pracował jeszcze od lat 80. "Fatalnie. Czemu? Z powodu trudnego charakteru oskarżonego, jego dziwnych metod kierowania kliniką i traktowania personelu. Jest to typ megalomana z dużą dawką oszusta i krętactwa" - brzmiała odpowiedź. "Swoją drogą, co to się porobiło! 12 lat byłem w wojsku i nie takie rzeczy widziałem, ale teraz..." - mówił świadek z ironicznym uśmiechem spoglądając w stronę ławy oskarżonych, na której siedział jego były szef.

Największe pretensje miał on za niedotrzymanie przez szpital obietnicy wypłacania premii za wykonane operacje. Doprowadziło to nawet do złożenia przez niego prośby o natychmiastowe zwolnienie z pracy, co ostatecznie zostało wycofane. Jak mówił, atmosfera stała się nie do zniesienia, gdy większość wydziałowego personelu napisało do dyrekcji szpitala skargę na traktowanie ich przez ordynatora. "Wtedy zaczęto nagrywać rozmowy z nim" - powiedział świadek przyznając, że sam też dokonywał takich nagrań, a potem przekazał je CBA.

"Od początku deprecjonował mnie jako lekarza, prawie nie operowałem. Dopiero gdy odszedł jeden z lekarzy i tylko ja i on zostaliśmy, którzy potrafili operować, jak po dwóch tygodniach zmęczył się operując sam, przypomniał sobie o mnie" - mówił świadek. "Odsuwanie od operacji to forma znęcanie się nad chirurgiem, każdy to powie" - zeznał. (PAP)

wkt/ pz/ jbr/

wiadomości
pap
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
PAP
KOMENTARZE
(0)