W ostatni dzień konwencji Demokratów w Charlotte w Karolinie Północnej ulice tego miasta w pobliżu hali zjazdowej przypominały odpustowy jarmark pomieszany z londyńskim Hyde Parkiem, gdzie każdy może się wypowiedzieć, za czymś lub przeciwko czemuś.
Setki czarnoskórych sprzedawców oferowały kolorowe koszulki, guziki i inne gadżety z wizerunkami prezydenta Obamy w cenie od 10 dolarów w górę.
Prezydenta portretowano na wszelkie sposoby - z żoną Michelle i córkami Sashą i Malią, w Gabinecie Owalnym w Białym Domu, na wiecach z wyborcami. Do wyboru był Obama zamyślony, uśmiechnięty, gniewny, albo zakłopotany.
Handlarze koszulkami sąsiadowali ze stoiskami, gdzie rozłożone były broszury i obrazy o bardziej politycznym przesłaniu. Jeden z nich przedstawiał Obamę na koniu w otoczeniu innych czarnych jeźdźców, o twarzach słynnych bojowników o prawa Murzynów: Martina Lutra Kinga, Malcolma X, Jesse Jacksona i innych.
Między stolikami z rekwizytami na cześć czarnego prezydenta i na rogach ulic stali nieliczni demonstranci nieprzychylni Demokratom i Obamie. "Proszę mnie przekonać, dlaczego mamy mu przedłużyć kadencję o dalsze cztery lata?" - głosił jeden z bilbordów.
Grupy religijnych konserwatystów wznosiły transparenty przeciw aborcji, małżeństwom homoseksualnym i rozwiązłym obyczajom propagowanym rzekomo przez Demokratów. Liderzy protestów z głośnikami wygłaszali kazania piętnujące bezbożność demokratycznych liberałów.
Afroamerykanie stanowili aż 27 procent delegatów na konwencję Demokratów. Ich proporcjonalny udział jest tam znacznie większy niż w całej populacji USA (około 13 procent).
Skład delegatów w Charlotte ostro kontrastuje z przekrojem etniczno-rasowym delegatów na konwencję Republikanów w Tampie na Florydzie w zeszłym tygodniu. Tam dominowali biali, w hali Time Warner Arena około połowy delegatów to Murzyni, Latynosi i amerykańscy Azjaci.
Z Charlotte Tomasz Zalewski (PAP)
tzal/ zab/