lademain
/ 85.128.91.* / 2007-03-10 11:19
Wszystko, co opisała Edi to prawda i tylko prawda. Syntetyczna relacja pozbawiona ozdobników i koronek z mereżką, związanych z pracą z Thompsonem Barnhardtem i pracą w CityBusinessNetworkPoland.
Ja, jako że od roku (tak, tak, to już rok) jestem zatrudniona w tej firmie jako dziennikarz, a nawet red nacz (ho, ho), postaram się, bazując na swoim prześwietnym stylu dziennikarskim( który przez ten rok dopracowałam pisując o rzeczach totalnie nieważnych i liżąc centra deweloperom), opisać swój punkt widzenia. Też ku przestrodze.
From the beginning.
Dziennikarze w Polsce nie mają różowo. Nie ma pracy, a jak jest, to jest opłacana tak źle, że jest to karygodne. Oczywiście zdarzają się perełki i złote strzały, ale one zwykle nie są dostępne dla zwykłych żurnalistów o żałosnej wierszówce i przyszłości niepewnej. Może Stolica ma więcej możliwości dla humanistów, ale Trójmiasto to pustynia i każdy to wie.
Zanim zwerbował mnie Barnhardt pracowałam w dzienniku krajowym pisując o kwestiach społecznych i kulturalnych. Płacili tak sobie, ale zawsze na czas, a ja nie miałam kaca i zgagi, że robię coś sobie wbrew. Pisałam o rzeczach, które znałam (teatr), albo o ważnych (homoseksualiści, samotne matki, mobbing, rak).
Początki
Na pierwszym spotkaniu Barnhardt pokazał mi swoje gazety (Biznes Warszawski, Poznański, Wrocławski, Śląski i Trojmiejski – którym właśnie miałam się zająć). „Wymieniam redakcję, bo się dziewczyny nie sprawdzają”. Hmmm. Dziwne. Biz. Trój., który zobaczyłam nie był Finnancial Times’em, ale był ok. No, ale rozmowa była prowadzona w tak entuzjastycznym tonie, w tak amerykańskim stylu, wynagrodzenie mi zaproponowane było takie atrakcyjne, że poszłam jak w dym. Lepiej, przez miesiąc, co tydzień molestowałam Barnhardta, czy już podjął decyzję, i że ja czekam i myślę i tęsknię.
Ok., stało się, zaczęłam pracę. Telefony w biurze nie działają – hmmm – trudno, nie ma żadnych dziennikarzy, a 4 dni na przygotowanie pierwszego numeru – dam radę. Dałam, a po tygodniu spotkałam się z moją poprzedniczką, dziewczyną, która zrezygnowała z pracy w Biz. Trój. I dowiedziałam się wiele, bardzo dużo. Co, niestety potwierdził rok mojej pracy w tym miejscu.
Pieniądze
Chroniczny brak kasy na wypłaty, brak kasy na wszystko (papier, znaczki, tusz do drukarki, serwis komputerowy, opłaty za wynajem biura – koniec końca – eksmisja), reklamodawcy omijają BT i BP i Barnhardta szerokim łukiem. Co było najgorsze – żebry. Musiałam żebrać, wydzwaniać, smsować, mailować o kesz mój i moich ludzi. To bardzo uwłaczające – błagasz o pieniądze, które ci się należą i słyszysz ten evergreen „Tommorow”. Od początku popełniłam błąd i chodziłam nie tylko wokół swoich pieniędzy (wypłacanych w ratach – 100, 200, 300; chociaż na samym początku było 1500 i 1000), ale i pieniędzy dziennikarzy, freelancerów i fotografów, miast wysyłać ich do Barnhardta i choć jeden problem z bańki. A tak – może kiedyś, może jeszcze będę szefem, ale nigdy, przenigdy nie poradzę sobie z ciężarem odpowiedzialności za czyjeś wypłaty.
Czego się nauczyłam
Jednak sporo. To był rok zmian i konieczności szybkiej nauki rzeczy, o których nie miałam pojęcia (np. plan architektonicznego zagospodarowania przestrzeni dla śródmieścia, albo rewitalizacji dzielnic zaniedbanych), innego rodzaju pisania, bardziej syntetycznego. Zarządzania – malutką grupą moich ludzi – naprawdę świetnego dziennikarza i genialnego fotografa, od których cały czas się uczę. No i masy kwestii technicznych. Bardzo pomocni byli ludzie z Warszawy – mój mistrz z produkcji, który nauczył mnie wszystkiego, dziewczyny z contentu ( a zwłaszcza jedna, którą kocham miłością prawdziwą – „You’ll be always on my mind”, jak powiedział król) i one and only Stefa. Dziękuję też informatykom, że nie zrobili mojej laleczki voodoo (nie zrobiliście, prawda...) i dzięki nim wszystko szło gładko.
Być jak Thompson Barnhardt
Poza tym skłamałabym, gdybym powiedziała, że znajomość z Thompsonem nic mi nie dała Barnhardt ma niesamowitą energię, którą zaraża ludzi i jakąś tajemniczą moc, że naprawdę i mimo wszystko wierzysz, że się uda, że będzie ok., że będą pieniądze, a całkiem niedługo powstanie potężny koncern wydawniczy. WOW. Let’s work.
Próbka – mail od Thoma do mnie w związku z tym, że 300 zł to mało, żeby przeżyć i że ja dziękuję za współpracę. Moje fochy Barnhardt nazwał Monday Morning Blues (a to mnie zirytowało very much, no ja mogę mieć Monday Morning Blues, kiedy mam Bad Hair Day, a nie wtedy, kiedy ktoś mi nie płaci....) i napisał....
Ola,
Hang in there as we go into the good season. Cash last week was
desperately bad; but tomorrow I'll be making more payments to you all.
(...) Selling pretty well from Warsaw - probably sold about 50,000 last week
but all for March, April, May...I'll call you tomorrow during the day to discuss a few things.
Thom
(mail z 19.02.2007)
Takich maili było bardzo dużo, jeszcze więcej sms’ów- obietnic i telefonów – z zapewnieniem, że pieniądze będą w poniedziałek. Poniedziałkowy złoty cielec rzadko się spełniał – raczej materializował się na koncie w postaci 200-300 złotych (po kilku dniach) zamiast, jak stoi w umowie 2500 np. No i jak tu nie powtarzać za Boom Town Rats „Tell me why, I don’t like Mondays!?”. Problemy z keszem i notoryczne mijanie się z prawdą – to główny problem. I jeszcze jedno „Pani pracuje u Barnhardta??” (jedna z rozmów kwalifikacyjnych) ... to chyba nieciekawy gość..., kłamie, nie płaci, różne rzeczy o nim mówią...”
Nie wiem, naprawdę nie wiem , jak sobie Thom z tym radzi. Chciałabym mieć tak dobrego lekarza (jeśli on takowego ma) z wygodną kozetką, albo tak dobrze działające leki, które pozwalają mu się odstresować. Gdybym była nim, sama ubrałabym się w kaftan i zamknęłabym tam, gdzie nie ma klamek i wierzyciele nie mają dostępu. Mnie przez rok stres zżarł dokumentnie. Jak żyje w swoim świecie Thompson Barnhardt – to hydrozagadka, którą chciałabym poznać, zanim powiem „farewell my lovely”. A to już niebawem.