Anakin Skywalker
/ 82.210.148.* / 2010-08-29 14:36
Koniec amerykańskiego snu
Bezrobocie w USA osiągnęło najwyższy poziom od czasów wielkiej depresji z lat 30. ubiegłego wieku. Ci, którzy wpadli w czarną dziurę braku zatrudnienia, zyskali nowy przydomek: „dziewięćdziesiątki dziewiątki”. Nazwa ta nawiązuje do 99 tygodni, w czasie których bezrobotni Amerykanie mogą pobierać świadczenia.
Richarda Gainesa znają niemal wszyscy mieszkańcy Haddon Avenue, niespokojnej ulicy w Camden, przy której stoją tanie sklepiki i zabite deskami domy. 50-letni Gaines prowadzi tu zakład fryzjerski. Pracuje ciężko i jest aktywnym członkiem swojej społeczności. Jednak na Haddon Avenue trudno dobrze zarobić, nawet w najlepszych czasach, a przecież obecny okres do pomyślnych z pewnością nie należy.
Gaines miał okazję przekonać się na własnej skórze, jak ogromna jest skala recesji, która dotknęła 80-tysięczne miasto w stanie New Jersey. Dawniej drobni przedsiębiorcy z Haddon Avenue mogli liczyć przynajmniej na tych, którym zarobek dawała ulica. Młodzi mężczyźni kupowali modne ubrania i robili sobie eleganckie fryzury. Zawsze płacili gotówką. Dziś w Camden jest tak źle, że nawet przestępcy ledwo wiążą koniec z końcem. – Chłopaki, którzy zdobyli pieniądze w sposób nielegalny, nie chcą ich teraz wydawać – skarży się Gaines.
Takich miast jak Camden jest w całych Stanach Zjednoczonych wiele. Amerykańska gospodarka zmaga się z ogromnymi trudnościami. Bezrobocie osiągnęło poziom nienotowany od czasów wielkiej depresji lat 30. ubiegłego wieku. Statystyki są zatrważające.
Oficjalnie bezrobocie w Ameryce sięga 9,5 procent. To wysoki wskaźnik, choć i tak nie oddaje on rzeczywistych rozmiarów problemu. Nie obejmuje bowiem osób, które zrezygnowały z poszukiwania pracy. Tylko w ciągu ostatnich trzech miesięcy ponad milion Amerykanów dołączyło do grupy tych, którzy całkiem stracili wiarę w możliwość znalezienia zatrudnienia i wypadli z oficjalnych statystyk. Ta armia, licząca łącznie już blisko 6 milionów osób, wciąż rośnie, w miarę jak kolejni bezrobotni popadają w stan trwałej beznadziei. Badania pokazują, że z każdym tygodniem na zasiłku szanse na zdobycie pracy maleją.
I choć duże korporacje, zwłaszcza w sektorze bankowym, notują spore zyski, to nie zatrudniają nowych pracowników. Jednocześnie samorządy i władze stanowe wprowadzają cięcia, których ofiarą mogą paść następne dziesiątki tysięcy zatrudnionych. Urzędnicy ograniczają bowiem wydatki na szkoły, oświetlenie ulic, biblioteki, wywóz śmieci, policję, straż pożarną i sieć transportu publicznego.
Przez wiele lat fundamentem amerykańskiego społeczeństwa była klasa średnia. Dziś ta warstwa wyraźnie się kurczy, dzieląc kraj na tych, którzy mają i tych, którzy nie mają. Jak zauważył noblista Paul Krugman, poziom biedy, jaki dawniej był nie do pomyślenia, teraz staje się normą.
Ci, którzy wpadli w czarną dziurę bezrobocia, zyskali nowy przydomek: „dziewięćdziesiątki dziewiątki”. Nazwa ta nawiązuje do 99 tygodni, w czasie których bezrobotni Amerykanie mogą pobierać świadczenia. Państwowe pieniądze mają pomóc zwolnionym z pracy w prowadzeniu w miarę normalnego życia do czasu znalezienia nowej posady. Jednak po upływie owych 99 tygodni zasiłek się kończy. Dla wielu bezrobotnych moment ten oznacza przekroczenie progu rozpaczliwego ubóstwa.
Kim są ci ludzie? Okazuje się, że nie mają nic wspólnego z wizerunkiem nieudolnych obiboków, jak usiłują ich przedstawiać Republikanie. 58-letnia Anne Strauss przepracowała 35 lat na Long Island jako specjalistka od PR. W czerwcu 2008 roku została zwolniona. Od tego czasu nie ma dnia, żeby nie szukała nowego zatrudnienia. Ona i jej mąż żyją z kart kredytowych, patrząc z przerażeniem na rosnącą górę długów. – Szukanie pracy to najtrudniejsze zajęcie, jakie kiedykolwiek miałam – stwierdza Strauss z uśmiechem, w którym nie widać humoru ani radości, ale głęboki stres.
62-letni nowojorczyk Steven Bilarbi przez 37 lat pracował w tym samym przedsiębiorstwie. Od 2007 roku stale poluje na oferty od pracodawców. Żyje z oszczędności i uszczupla swoją emeryturę. – Jeżdżę na targi pracy. Nie chcę siedzieć w domu. Co miałbym robić? Oglądać teleturnieje i opery mydlane? – denerwuje się Bilarbi.