hen
/ 194.213.1.* / 2009-02-04 09:52
Jacek Żakowski
2009-02-02, ostatnia aktualizacja 2009-02-02 19:06
Donald Tusk został premierem, by zarządzać cudem. Musi zarządzać kryzysem. Nie ma w tym krzty jego winy. Ale skala trudności jest nieporównywalna.
Nie dlatego, że zarządzając cudem, można w duchu miłości dzielić owoce wzrostu, a zarządzanie kryzysem to głównie dzielenie ciężarów. Chodzi o to, że cud miał być kolejnym z serii po szwedzkim, niemieckim, japońskim, koreańskim, chińskim, brytyjskim, włoskim, indyjskim, hiszpańskim, fińskim, irlandzkim itd. Scenariusz cudu można było wybrać z kilku sprawdzonych wariantów. Sporne były szczegóły. A scenariusza tego kryzysu nie ma. Niczego takiego nikt jeszcze nie przeżył. Analogie z kryzysami lat 30. i 70. ubiegłego wieku są równie bezużyteczne jak porównania ze skutkami baniek ostatnich dwóch dekad. Przyczyny są inne, bo gospodarka jest inna, a przebieg jest inny, bo świat się zasadniczo zmienił.
W tym sensie polityka antykryzysowa, którą prowadzą rządy, to wszędzie prototyp. Jak w każdym prototypie są w niej elementy już wcześniej stosowane, ale istota jest inna i skutki są inne. Najtęższe głowy przyznają, że na ten kryzys nie ma w świecie mocnych. Tylko hochsztaplerzy udają, że mają cudowne recepty.
Blisko dwa lata od wybuchu kryzysu jakiś konsens dotyczący standardowej polityki antykryzysowej jednak się wyłonił. Polega on z grubsza na udrażnianiu rynków finansowych, kreowaniu miejsc pracy i stymulowaniu popytu poprzez ułatwianie konsumentom dostępu do kredytów lub wręcz rozdawanie pieniędzy. Trudno powiedzieć, na ile jest to skuteczne, bo po pierwsze - za krótko te działania trwają, a po drugie - nikt nie wie, co by było, gdyby ich nie podjęto. Trudno jednak nie wierzyć najtęższym ekonomicznym mózgom spierającym się już tylko o szczegóły, które w każdym kraju są inne.
Donald Tusk zdaje się jednak w ten konsens nie wierzyć nawet teraz, gdy rzeczywistość przeczy jego niedawnym nadziejom, że fundamenty naszej gospodarki są mocne, że kryzys dotyczy tylko rynków finansowych, że kłopot Ameryki nie będzie naszym kłopotem. W zeszłym roku, kierując się tymi nadziejami, szedł pod prąd światowego konsensu i zwlekał z udrożnieniem rynku finansowego, co zdaniem wielu ekspertów wpędziło i wciąż wpędza przedsiębiorstwa w kłopoty (dramatycznie opisała to życzliwa rządowi Henryka Bochniarz, szefowa Lewiatana). Teraz, nie wierząc konsensowi, Donald Tusk znów idzie pod prąd. Gdy inni pompują budżety pakietami antykryzysowymi, on każe ministrom ciąć resortowe wydatki z grubsza o 10 proc. W ten sposób zmniejsza popyt krajowy o dalsze kilka procent. Rząd staje się więc źródłem bodaj najsilniejszego impulsu recesyjnego, z jakim polska gospodarka będzie się zmagała w tym roku. Same tylko oszczędności w MON mogą nas kosztować kilkadziesiąt tysięcy miejsc pracy (poseł Zemke twierdzi, że ok. 40 tys.). A MEN, MSW, Ministerstwo Zdrowia - rezygnując z remontów i zakupów - dołożą pewnie drugie tyle. Za nimi pójdą następne. Bo robotnicy, którzy stracą pracę, nie zapłacą w sklepie, w kinie ani u fryzjera. Będzie dobrze, jeśli utrata jednego miejsca pracy zlikwidowanego wprost na skutek cięć budżetowych spowoduje utratę tylko jednego miejsca pracy niezwiązanego bezpośrednio z budżetem.
Za mało mamy danych, by bez wątpliwości stwierdzić, że idąc pod prąd światowego konsensu, rząd szkodzi gospodarce i pogarsza naszą sytuację. Może w Ministerstwie Finansów przeprowadzono rachunki wykazujące, że z jakichś powodów w naszej sytuacji jest to najlepsza droga. Sytuacja jest jednak nazbyt poważna, a dotychczasowa polityka rządu za mało przekonująca, bym jako obywatel mógł uwierzyć na słowo. Samo ciułanie milionów po resortach wygląda zresztą raczej na akt rozpaczy przerażonego mankiem księgowego niż na wyraz ekonomicznego przywództwa na miarę globalnego kryzysu.
Dlatego jako obywatel domagam się ujawnienia szczegółowych rachunków, które stoją za taką polityką. Chcę zobaczyć przeprowadzone przez rząd rachunki ciągnione skutków cięć budżetowych pokazujące liczbę nowych bezrobotnych, koszt dodatkowych zasiłków i pomocy socjalnej, wpływ cięć na spadek PKB, sytuację przedsiębiorstw, stabilność sektora finansowego i przyszłe dochody budżetu, które znacznie zmaleją, gdy ludzie stracą pracę, a firmy upadną. Chciałbym też wiedzieć, jak rząd ocenia wpływ swojej polityki na środowiska lokalne, bezpieczeństwo publiczne czy koszt odtworzenia miejsc pracy w przyszłości. Jako obywatel mam prawo mieć pewność, że argumenty stojące za taką drastyczną polityką są lepszej jakości niż zeszłoroczne tezy o mocnych fundamentach i że przyniesie ona więcej pożytku niż szkody."