Ta sprawa nie jest ani prosta, ani łatwa z żadnego punktu widzenia.
Z jednej strony byłoby miło, gdyby państwo nasze przejęło opiekę nad dziećmi i zamiast rodzice płacić za zerówki, mieliby darmową szkołę. Z tym, że mam wrażenie, że już tak było. Nie płaciłam za moje dziecko w ubiegłym roku. No właśnie... Niby żadnych wydatków, ale z drobiazgowych wydatków zaczęły się tworzyć jakieś gigantyczne kwoty. Zastanawiałam się, co robią rodzice dzieci, którzy zarabiają po 1000zł/m-c? Książki to jednorazowy wydatek, ale kapcie już trzeba kupić dwie pary. Ołówki, kredki, plastelina, flamastry, bloki rysunkowe... dodatkowe wycinanki, zeszyciki, żeby dzieci były jeszcze mądrzejsze. Piórnik, plecak, worek na kapcie. I co najgorsze, te koszty - choć przecież szkoła jest darmowa - urastają do takich kwot, że powstaje gigantyczna różnica pomiędzy dziećmi rodziców "mających" i "niemających". I to mi się nie podoba! Jeśli szkoła jest darmowa, nauka gwarantowana przez państwo, to dlaczego tak mocno i z taką łatwością sięga ta wspaniała szkoła do portfeli rodziców? Co to da, że powstanie taki obowiązek? Jak faktycznie wygląda nauka w szkołach o których już ktoś wspomniał; w Anglii, czy Niemczech, czy w Szwecji? Sądzicie, że na zajęcia dodatkowe, dzieciaki niosą do szkół zakupioną przez mamusię włóczkę? A skąd! Dzieciaki mają tak ułożony program, że co najwyżej pozbierają patyczki przed szkołą, a Pani im pokaże, co z nich można zrobić. Bzdurą były ubiegłoroczne fartuszki, pod którymi dyrektorzy co poniektórych szkół chcieli ukryć dyskryminację. Nie dzieci w naszym szkolnictwie powinny być lepiej uczone, a właśnie nauczyciele, bo każdy z nich ma wpływ na jakąś cząsteczkę narodu. Ech, zawsze się unoszę, kiedy mowa o naszych szkołach, ale przyznam, że widziałam wyjątki. Istnieją i fantastyczne placówki. :)