Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na
Tomasz Zalewski
|

Czy można wygrać wojnę z terroryzmem?

0
Podziel się:

W odpowiedzi na atak terrorystyczny na USA z 11 września 2001 r., prezydent George W. Bush ogłosił "wojnę z terroryzmem". Co zmieniło się przez pięć lat jej trwania?

Czy można wygrać wojnę z terroryzmem?

W październiku 2001 r. wojska amerykańskie dokonały inwazji na Afganistan, gdzie działały chronione przez fundametalistyczny rząd talibów bazy Al-Kaidy. Reżim talibów upadł na przełomie listopada i grudnia. Schwytano wielu bojowników dżihadu, ale przywódca islamskiej Al-Kaidy Osama bin Laden zdołał zbiec i schronił się na górskim, trudno dostępnym pograniczu Afganistanu i Pakistanu.

W niespełna dwa miesiące później, w dorocznym orędziu o stanie państwa, Bush zapowiedział krucjatę przeciwko "osi zła", do której zaliczył Irak, Iran i Koreę Północną - państwa, które oskarżył o sponsorowanie terroryzmu i gromadzenie broni masowego rażenia.

Zagroził też bliżej nieokreślonymi konsekwencjami wszystkim krajom
wspomagającym terrorystów, zgodnie z zasadą, że te, które dostarczają im broni, funduszy lub schronienia, są równie odpowiedzialne, jak one sami. Nazwano to "doktryną Busha".

Neokonserwatyna strategia wojenna

Nowa strategia, sugerująca konieczność prewencyjnych akcji zbrojnych w celu uprzedzenia następnych ataków na USA, była dziełem neokonserwatystów, ideologów republikańskiej prawicy mających największe wpływy w Białym Domu, Pentagonie i biurze wiceprezydenta Dicka Cheneya. Już w latach 90., zanim doszli do władzy, głosili oni potrzebę umocnienia hegemonii USA na świecie, korzystając z zakończenia zimnej wojny i upadku ZSRR.

_ Imperialna wizja miała w ich oczach uzasadnienie moralno-historyczne: Ameryka ma dziejową misję szerzenia na świecie demokracji, swoich liberalnych koncepcji oraz praw człowieka jako wartości uniwersalnych, których pragną jakoby wszystkie narody. _Nowa doktryna znalazła poparcie społeczne na fali patriotyzmu po 11 września; powszechnym zjawiskiem były wtedy chorągiewki w barwach narodowych na samochodach.

Następny cel: Irak

20 marca 2003 r. wojska USA i koalicji międzynarodowej - z udziałem m.in. Polski - zaatakowały Irak. Bush tłumaczył inwazję posiadaniem przez totalitarny reżim Saddama Husajna broni masowej zagłady i jego powiązaniami z Al-Kaidą, przez co miał stanowić zagrożenie dla pokoju i bezpieczeństwa. Akcja nie była bezpośrednio usankcjonowanza mandatem Rady Bezpieczeństwa ONZ.

Siły koalicji zdobyły Bagdad i usunęły rządy Husajna w ciągu trzech tygodni. Irakijczycy witali zwycięskie wojska jak wyzwolicieli spod tyranii.

Bez porównania trudniejsza okazała się jednak następna faza wojny: okupacja Iraku nazwana "operacją stabilizacyjną". Jej celem ma być stworzenie warunków rozwoju demokracji i pozostawienie reprezentatywnego i stabilnego rządu, zdolnego do utrzymania pokoju wewnętrznego i obrony kraju przed wrogami.

Ruch oporu, który pojawił się zaraz po obaleniu Saddama, złożony z byłych ludzi reżimu, rodzimych islamskich ekstremistów i dżihadystów (w potocznym znaczeniu - uczestników islamskiej Świętej Wojny) z zagranicy, od ponad trzech lat wciąż atakuje wojska okupacyjne. W walkach i zamachach bombowych zginęło już ponad 2650 żołnierzy amerykańskich, ponad 100 żołnierzy innych krajów koalicji oraz nieznana liczba cywilnych Irakijczyków
(szacuje się ją na 30-40 tysięcy).

Natężenie przemocy nie zmalało po schwytaniu w grudniu 2003 r. Saddama Husajna i zabiciu w czerwcu 2006 r. szefa Al-Kaidy w Iraku Abu Musaba az-Zarkawiego. Spokoju nie przyniosły też wybory parlamentarne w grudniu zeszłego roku, po których powołano pierwszy demokratyczny rząd premiera Nura al-Malikiego. Ostatnio nasilają się starcia, zamachy i skrytobójcze mordy popełniane przez członków dwóch głównych frakcji religijnych w Iraku: sunnitów i szyitów. Według niektórych ocen, przybrały one już charakter wojny domowej.

Iracki kłopot Busha

Po ponad trzech latach od inwazji, bilans wojny - w powszechnej opinii - jest zdecydowanie negatywny. Jej oficjalne uzasadnienia okazały się fikcją: broni masowego rażenia w Iraku nie znaleziono, nie ma też żadnych dowodów na kontakty reżimu Saddama z Al-Kaidą.

Od pewnego czasu administracja Busha usprawiedliwia wojnę potrzebą zaprowadzenia demokracji w Iraku, która będzie jego zdaniempromieniować przykładem na cały Bliski Wschód.

Demokracja, w przeciwieństwie do rządzących wszędzie w krajach arabskich dyktatur, zdaniem neokonserwatystów, "wysusza glebę" dla terroryzmu.

Krytycy jednak ostrzegają, że obecna sytuacja w Iraku - który nie ma żadnych tradycji demokratycznych i w czasach kolonialnych powstał jako sztuczny zlepek rozmaitych grup etniczno-religijnych - zapowiada raczej rozpad kraju, jeśli wycofają się stamtąd wojska amerykańskie. Na tym zaś zyskałby
przede wszystkim szyicki Iran, już teraz wspomagający irackich radykałów szyickich i planujący zbrojenia nuklearne.

_ Tymczasem w USA narasta niechęć do wojny w Iraku - o ile na początku popierało ją ponad 70 procent Amerykanów, to obecnie już tylko około 20-30 procent uważa, że ma ona sens. W Kongresie nasilają się wezwania do wycofania wojsk albo przynajmniej podania terminarza ich ewakuacji _
Bush i solidaryzujący się z nim Republikanie stanowczo się sprzeciwiają wycofaniu z Iraku. Argumentują, że rebelianci i islamiści
"przeczekaliby" wtedy Amerykę i - po wycofaniu się wojsk - rządy w
Iraku objęłaby islamska teokracja, jak w Iranie i Afganistanie,
udzielając schronienia międzynarodówce terrorystycznej.

Ostatnio liczba wojsk w Iraku nawet wzrosła - ze 138.000 do około
145.000. Wojna w Iraku - zdaniem krytyków - odwróciła uwagę
Ameryki od Afganistanu. Podkreślają oni, że mimo pokonania talibów
w 2001 r., znowu odzyskują oni teren, w kraju bezkarnie działają plemienni watażkowie i gangsterzy narkotykowi (produkcja opium), a osadzony przez Amerykanów prezydent Hamid Karzaj rządzi praktycznie tylko w Kabulu. Tymczasem Osama bin Laden nadal uchodzi pogoni w górach na pograniczu z Pakistanem. Jest to znowu - jak oceniają eksperci ds. teroryzmu - główny ośrodek szkolenia dżihadystów.

Bliski Wschód w ogniu

Fiaskiem - w ocenie większości komentatorów - okazuje się również
amerykańska polityka "demokratyzacji" szeroko rozumianego Bliskiego Wschodu. Niemal wszędzie, gdzie administracja Busha zachęcała do wolnych wyborów, do władzy doszli lub przynajmniej zdobyli znaczną część głosów w parlamentach, islamscy fundamentaliści wrogo nastawieni do Zachodu, Ameryki i Izraela.

Stało się tak w Autonomii Palestyńskiej (Hamas), Egipcie (Bractwo
Muzułmańskie), Iraku (koalicja partii szyickich) i Libanie (Hezbollah). Wszędzie przegrali reformatorzy-liberałowie popierani przez Waszyngton.

Negatywny bilans "wojny z terroryzmem" zamyka nierozwiązany konflikt z Iranem, gdzie fanatyczny prezydent Ahmadineżad, grożący Izraelowi, zmierza do uzbrojenia kraju w broń atomową, oraz ze stalinowską Koreą Północną, która prawdopodobnie już ją posiada.

Na innych frontach polityki międzynarodowej nie jest lepiej. Pogarszają się stosunki USA z Rosją, a Chiny, uchodzące za przyszłe supermocarstwo, wraz z Moskwą sabotują niemal wszystkie poczynania Waszyngtonu w ONZ, w tym przede wszystkim w kluczowej kwestii Iranu. W Ameryce Łacińskiej rządy

przejęli politycy lewicowi nieprzyjaźnie nastawieni do USA, tacy jak prezydent bogatej w ropę naftową Wenezueli Hugo Chavez, flirtujący z Fidelem Castro.

Zdaniem krytyków Busha, wszystkie te tendencje przynajmniej częściowo mają swe źródła w "polityce jastrzębi" z ekipy prezydenta. W obliczu aroganckiej i hegemonistycznej postawy Ameryki, świat - argumentują oni - mobilizuje się przeciwko niej, co utrudnia współpracę w walce z islamskim terroryzmem.

Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
PAP
KOMENTARZE
(0)