Pierwotnie rządowy projekt ustawy zdrowotnej przewidywał, że obsługą finansową Narodowego Funduszu Zdrowia (30 mld zł) zajmie się Bank Gospodarstwa Krajowego, kontrolowany przez Skarb Państwa. Nieoczekiwanie komisja zdrowia, a potem Sejm przegłosowały poprawkę umożliwiającą powierzenie tych pieniędzy bankom komercyjnym. Formalnie poprawkę zgłosił Zbigniew Podraza, poseł SLD z trzeciego garnituru partyjnego. W rzeczywistości to nie on był autorem rozwiązań niekorzystnych dla państwowego banku. Parlamentarzysta ten posłużył jedynie jako tuba do przeforsowania pomysłu opracowanego przez urzędników Ministerstwa Zdrowia pod światłym kierownictwem szefa resortu Mariana Czakańskiego (premier Marek Belka powierzając mu resort zdrowia przedstawił Czakańskiego jako menedżera najwyższej klasy, zapewniając, że jest on właśnie tą osobą, której w Ministerstwie Zdrowia i ochronie zdrowia "najbardziej potrzeba"). Stało się to w ostatnim dniu sprawowania urzędu przez Czakańskiego, który nazajutrz podał się do dymisji, by
powrócić do biznesu. I tu być może leży pies pogrzebany, bo Marian Czakański, zanim trafił do rządu przez długie lata pracował w bankach i instytucjach finansowych z udziałem kapitału zagranicznego (był m.in. prezesem ING Banku Śląskiego, zasiadał w kilku radach nadzorczych np. PTE ING Nationale Nederlanden).
Po tym, co się stało w sejmowej komisji zdrowia, narzuca się pytanie, czy minister Czakański wchodząc do rządu z góry wiedział, że długo nie zagrzeje tam miejsca, ale miał do wykonania konkretną misję, będąc pewnym, że wkrótce powróci do pracy w bankach zagranicznych.
Teraz opinia publiczna ma prawo czuć się zdezorientowana i nie wiedzieć, co lepsze: czy partyjny dystrybutor państwowych pieniędzy (patrz Mariusz Łapiński) czy bezpartyjny fachowiec. I to złe, i tamto niedobre.
_ Autor jest dziennikarzem tygodnika "Wprost" _