Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na
Rafał Wójcikowski
|

Wraca medyczny PRL

0
Podziel się:

Obecny stan resortu zdrowia to w praktyce nie nakręcona trzecia część filmu „Miś”. W końcu jednak śmiech to zdrowie, a z tej sytuacji śmiać się można do rozpuku. Nie istnieją żadne legalne i zgodne z konstytucją przepisy regulujące świadczenia zdrowotne na rzecz ubezpieczonych. Tak naprawdę nikt z nas nie wie do czego ma prawo w ramach ubezpieczenia w tzw. NFZ. Okazuje się bowiem, że z pewnością nie jest to prawo do darmowego leczenia

Wraca medyczny PRL

Podstawowym argumentem podnoszonym podczas wszelkiego rodzaju uzasadnień dla celowości istnienia rządu prof. Marka Belki oraz sejmu obecnej kadencji jest brak istnienia zasad funkcjonowania resortu zdrowia. Wszelkie przeprowadzane na przestrzeni ostatnich lat reformy, reorganizacje, zmiany systemowe, akcje uzdrawiające, oddłużenia, zdecentralizowanie i zcentralizowanie struktur, komercjalizacja, komunalizacja, i jeszcze mógłbym tak wymieniać ze sześć linijek – wszystkie te urzędnicze akcje doprowadziły ten fragment rzeczywistości gospodarczej i społecznej do całkowitej ruiny.

Obecny stan resortu zdrowia to w praktyce nie nakręcona trzecia część filmu „Miś”. W końcu jednak śmiech to zdrowie, a z tej sytuacji śmiać się można do rozpuku. Nie istnieją żadne legalne i zgodne z konstytucją przepisy regulujące świadczenia zdrowotne na rzecz ubezpieczonych. Tak naprawdę nikt z nas nie wie do czego ma prawo w ramach ubezpieczenia w tzw. NFZ. Okazuje się bowiem, że z pewnością nie jest to prawo do darmowego leczenia.

Nasze leczenie podzielone jest na pewne etapy – wizyty u lekarzy tzw. pierwszego kontaktu, wizyty u lekarzy specjalistów, wizyty w szpitalach. Przy czym drodzy Państwo, wizyta wcale nie oznacza w praktyce leczenia. Każda choroba, jeśli nie ma nagłego przebiegu, zaczyna się od wizyty u lekarza tzw. pierwszego kontaktu.

Lekarz pierwszego kontaktu wcale nie musi poinformować pacjenta o tym, na co ten choruje. Może przepisać mu za to dowolne leki i jeśli uzna za stosowne leczyć pacjenta na to, co jemu wyda się stosowne. Formalnie jest więc specjalistą od wszystkiego. Z reguły wizyta kończy się zapisaniem stosu mniej lub bardziej potrzebnych leków, które dystrybuuje w aptekach zaprzyjaźniona z lekarzem hurtownia bądź sam producent.

Oczywiście jeśli sami mamy jakieś podejrzenia co do choroby, np. bolą nas uszy i sądzimy, że powinien nas zobaczyć laryngolog, możemy błagać w gabinecie lekarza od pierwszego spojrzenia aby dał nam skierowanie do specjalisty laryngologa. Nasz lekarz wcale jednak nie ma obowiązku dać nam takiego skierowania. Może za to zbadać nam płuca i ciśnienie, choćbyśmy tego nie chcieli. Załóżmy jednak, że niektórzy lekarze takie skierowanie dają. I tu zaczyna się drugi rozdział – trafiamy do miejsca gdzie przyjmuje specjalista. Taki lekarz z reguły ma limity. Chodzi o to, że przykładowo w ciągu dnia może przyjąć maksymalnie siedmiu pacjentów – w ciągu dwóch, trzech godzin. Przeciętny pacjent nie jest w stanie uzyskać informacji dlaczego tak jest. Bo to tak jakby sprzedawca w sklepie mógł sprzedawać tylko 2 mleka na godzinę i już. Zasada ta tłumaczona jest na tysiąc różnych sposobów – a to pieniędzy za mało (do czego?), a to lekarz zmęczony, a to NFZ tak kazał, a to oszczędności, a to lekarz nie ma obowiązku więcej...

Musimy więc „trafić” w ten limit. A to znów nie jest takie proste. Życie przychodni stworzyło bowiem rozmaite formy trafiania do tego limitu. Z reguły wszystko zależy od tzw. rejestratorki. Najczęściej informuje nas ona, że niestety nie może nas zarejestrować ponieważ: przyszliśmy za późno i limity się skończyły; że najlepiej jest przyjść wcześnie rano i wtedy może uda się zapisać na przyszły miesiąc; że limity są wyczerpane do końca kwartału, a zapisy na kwartał przyszły będą za pół miesiąca, ale jeszcze nie wiadomo dokładnie kiedy itp. Oczywiście mamy pełny wybór, i z tą świadomością możemy iść do innej przychodni specjalistycznej i wybrać sobie inny system zapisów na termin.

Taki lekarz specjalista albo znów wypisze nam stos lekarstw – zupełnie innych niż jego poprzednik od pierwszego spojrzenia (a to akurat może być słuszne – bo sporo czasu minęło zanim dostaliśmy się do specjalisty i choroba mogła poczynić postępy) albo grozi nam szpital. Procedura przyjęcia do szpitala jest podobna do przyjmowania u lekarza specjalisty – więc nie będę się nad nią ponownie rozwodził.

Podsumowując, nie mamy zbytnio wpływu na to czy nas przyjmą, gdzie nas przyjmą i jak nas będą leczyć. Na pocieszenie można dodać, że jeśli nigdzie nie ma miejsc, to w razie nagłego ataku wezwana karetka z reguły do jakiegoś szpitala nas zawiezie.

Oczywiście znacznie tańszą i efektywniejszą drogą są skróty. Jeśli bolą nas uszy to patrzymy kto jest ordynatorem lub zastępcą ordynatora w najlepszym szpitalu w województwie i idziemy na wizytę w ramach praktyki prywatnej – tam kolejki nawet do tak sławnych ludzi są o dziwo dużo mniejsze, zaś limity znikają w sposób czarodziejski. Podczas wizyty dowiadujemy się szczegółów o swojej chorobie i na miejscu, w zaciszu prywatnego gabinetu podejmujemy decyzję wspólnie z lekarzem o trybie i sposobie leczenia, co w równym stopniu zależy od naszego stanu zdrowia, co od stanu naszego portfela. Skuteczność i szybkość ewentualnego leczenia szpitalnego również będzie zależała od zasobności naszego portfela.

Najprawdopodobniej dotychczasowy system nadal by sobie funkcjonował, gdyby nie to że pochłaniał coraz więcej pieniędzy, a jego zadłużenie wymknęło się spod wszelkiej kontroli. Narastające miliardy zadłużenia spowodowały gigantyczne zatory płatnicze wobec wszelkich dostawców. Ale nikt się takimi zatorami nie przejmował, nawet ci dostawcy, bowiem istniało ciche przyzwolenie na tzw. handel zobowiązaniami. Zarabiali dostawcy bo w ceny dostaw do szpitali z góry wliczali marżę dla skupujących zobowiązania, zarabiały szpitale, bo nie ma różnicy w kasie, czy nie zapłaci się 200zł., czy nie zapłaci 300 zł., zarabiali pośrednicy organizujący system przejmowania długów, a na końcu zarabiali skupujący długi, bo płacili nimi podatki – z reguły z satysfakcjonującym dyskontem.

Decentralizacja systemu spowodowała dalsze rozprężenie po stronie wydatków. Dlaczego? Bo nikt nie wiedział na ile czynności leczenia starczy pieniędzy. Z reguły w którymś miesiącu przyznane limity i środki się wyczerpywały. A do końca roku jechało się na długach, nie mając gwarancji, że kasy chorych czy NFZ zwróci te koszty. Spirala długów zaczęła jednak coraz mocniej się zaciskać, pojawiali się komornicy, którzy bez wahania zabierali środki z kont. Raptem okazywało się, że sytuacja jest tragiczna. Dziwnym trafem szpitale informowały o swojej tragicznej kondycji dopiero wówczas, gdy brak płynności uniemożliwiał realizację wypłat i regulowanie opłat ZUS-u. Wówczas rozpoczynały się dyskusje o likwidacji z jednej strony, a strajki i protesty z drugiej.

Tymczasem składka płacona przez podatników na służbę zdrowia rosła z roku na rok. Podatnicy nie protestowali, bo składkę odliczali od PIT-u. Z dwojga złego woleli mieć świadomość, że ich pieniądze trafiają do zdrowia niż do urzędów skarbowych. Takie przeświadczenia dawało bowiem złudną świadomość ze płacą za leczenie, co z kolei dawało poczucie do prawa do darmowego leczenia.

Marek Belka próbował zatrzymać ten rozrost. Zaczęły mu się zmniejszać wpływy z tytułu PIT do budżetu. Ograniczył więc rozmiar odliczenia składki od podatku PIT. Myślał, ze skłoni to parlament i rząd do zaprzestania zwiększania składki. Nic z tego. Składka rosła dalej, tym razem z kieszeni obywateli, którzy nagle zaczęli zauważać że płacą, a nie wymagają. Okazało się, że nikogo nie obchodzi niefunkcjonalność systemu, ważne jest tylko ściąganie składek – bo, co ciekawe, ta cześć, jako jedyna w systemie, funkcjonuje perfekcyjnie.

Wszelkie zmiany, jakie ostatnio zachodziły w systemie służby zdrowia, polegały na zmianie nazwy urzędu, wymianie kadry, i pomysłach na co w pierwszej kolejności wydawać składki. Szpitale i ZOZ-y nie były zmuszane do żadnych kalkulacji kosztów. Wprzygniatającej większości do dziś nie istnieje jakikolwiek system kontroli kosztów czy controllingu. Szpitale przypominają stare samochody – spalają tyle paliwa, ile im się wleje. Nie ma żadnych motywacji dla szpitali lepszych pod względem jakości i wielkości kontraktu. Nie istnieje konkurencja. Nie istnieje rynek. Próbuje się za to narzucić całkowitą regulację. A tam gdzie jest 100% regulacji, rodzi się wcześniej czy później drożyzna i brak motywacji do jakiejkolwiek efektywności. A na tym nam chyba nie zależy. Chyba, że chcemy zamiast szpitali leczących ludzi drugiego PKP.

W normalnym świecie wszelkie dziedziny życia gospodarczego i społecznego powinien regulować rynek, a z nim podaż i popyt. W normalnym kraju szpital cieszy się, gdy pacjenci "walą do niego drzwiami i oknami". Oznacza to bowiem zarobek dla właściciela i nadgodziny dla pracowników. W normalnym świecie słabe szpitale bankrutują, a dobre budują nowe oddziały czy filie. Lekarze są przejmowani przez konkurencyjne ośrodki i dzięki temu rośnie ich pensja. Szpitale dbają o klientów i ich zadowolenie, bo skargi i zła opinia roznosi się niczym dżuma po kraju i niczym dżuma niszczy reputację szpitala, co skutkować może jego upadłością. Właściciele szpitala sami wyrzucają nieudacznych lekarzy.

A co jest u nas? U nas kolejna „reforma” państwowego, zcentralizowanego systemu. Minister Jerzy Hausner, co to zna się na reformowaniu wszystkiego, wziął się za zdrowie w swoim stylu. Czyli zmniejszenie uprawnień i zwiększenie podatków. Rząd wycofuje się okrakiem z deklaracji, że leczenie jest „bezpłatne”. Teraz jego część będzie płatna bezpośrednio i pośrednio, a cześć tylko pośrednio.

Nadal bowiem będziemy płacić ogromne składki zależne procentowo od naszych dochodów. Do tego jednak będziemy teraz współ-płacić za „niektóre” elementy koszyka. Za każdą wizytę u lekarza pierwszego spojrzenia 2 zł., a specjalisty 3 do 5 zł. Za pobyt w szpitalu 10 zł., nie wiadomo czy za cały pobyt, czy za dzień. Nadal jednak nie wiemy, co za to nam się należy. Czy łóżko na sali czy na korytarzu, czy obiad z resztek czy może nadający się do zjedzenia z dwoma daniami. Nie wiemy czy naszą chorobę będzie się leczyć tak aby skutecznie nas wyleczyć, czy tylko tak abyśmy nie umarli i jednocześnie nic nie kosztowali. Czy żeby dostać się za 5 zł do laryngologa ,będę musiał zapłacić najpierw 2 zł. lekarzowi pierwszego spojrzenia za skierowanie?

Rząd zapowiada wprowadzenie zasad do kolejek do specjalistów i szpitali. Tylko jak stworzy przepisy wykonawcze? Będzie sąd kolejkowy i państwowa inspekcja ds. kontroli kolejek? Ja już wiem, że będzie jeszcze śmieszniej i jeszcze drożej. A korupcja sięgnie gigantycznych rozmiarów. Teraz będzie pan od kolejki, niebawem pojawią się stacze za pieniądze, a czarny rynek miejsc jeszcze bardziej odsunie potrzebujących od szpitali. Tylko patrzeć jak NFZ utworzy z niektórych placówek swoiste PEWEX-y, oczywiście tylko po to aby zarabiały one za biednych potrzebujących w zwykłych kolejkowych szpitalach. I tak o to zmierzamy szybkim marszem do medycznego PRL-u.

Uważam, iż jedyną szansą dla służby zdrowia jest jej całkowita prywatyzacja. Prywatne rynkowe powinny być szpitale, przychodnie, gabinety lekarzy, ale także i pogotowie ratunkowe, firmy ubezpieczenia zdrowia. Kto chce wykupuje ubezpieczenie, kto nie chce za leczenie własnej kieszeni. Tylko prywatna służba zdrowia będzie wydajna, efektywna, konkurencyjna, i nieskorumpowana.

A co biednymi Biedni będą mieli pieniądze pochodzące z ubezpieczenia zdrowotnego które teraz płacą, może będą mieli mniejszy limit świadczeń, ale za to bez problemu je otrzymają. A umieralność paradoksalnie zmniejszy się bardziej z tytułu zaprowadzenia porządku i wzrostu efektywności leczenia, niż spadnie z tytułu braku środków na ubezpieczenie pewnych drogich form leczenia u najbiedniejszych klientów.

Życzę dużo zdrowia...

gospodarka
wiadomości
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
money.pl
KOMENTARZE
(0)