Koncerty, zabawy i głośne demonstracje - Belgowie, w większości studenci, zniecierpliwieni przedłużającymi się rozmowami, kolejny raz wyszli na ulice. "To politycy są problemem, a nie język czy różne kultury. Ludzie z Flandrii i Walonii nie mają kłopotów w porozumiewaniu się" - mówili uczestnicy kilkutysięcznej demonstracji w Brukseli wykrzykując: "Jesteśmy zjednoczeni" - po francusku i po niderlandzku. Dlaczego rewolucja frytkowa? Bo frytki są symbolem Belgii - w tym przypadku symbolem jedności, a skoro jest to zryw społeczeństwa w proteście przeciwko nieudolnej klasie politycznej, to nazwano ją rewolucją frytkową. Ta symboliczna akcja jest presją na polityków, by zakończyli spory i porozumieli się w sprawie utworzenia nowego rządu.
Przedłużające się rozmowy powodują, że coraz częściej mówi się o ewentualnym podziale Belgii. "Podział? Nigdy! Nie w naszym imieniu" - krzyczeli młodzi ludzie, którzy wzięli udział w demonstracjach. Studenci zapowiadają, że jeśli ich apel nie przyniesie rezultatu, będą organizować kolejne akcje.
Tymczasem wiele wskazuje na to, że kryzys polityczny jeszcze potrwa. Rozmowy prowadzi obecnie już szósty negocjator. Do 1 marca ma czas, by pogodzić zwaśnione strony, ale zdecydowana większość komentatorów wątpi, że jego misja zakończy się sukcesem. Do uzgodnienia są kwestie kluczowe - reforma państwa, większa autonomia dla regionów i źródła ich finansowania, a także prawa wyborcze i językowe frankofonów we flamandzkich gminach.