Ci, którzy dotąd zostali jeszcze w Gori pospiesznie pakują dobytek do samochodów, a rzeczy, których nie da się wywieźć, ukrywają w kanałach. Chcą jak najszybciej wyjechać z miasta przynajmniej na kilka dni, do czasu aż sytuacja się uspokoi. Wielu ojców ewakuowało już swoje żony i dzieci, a w mieście zostały nieliczne kobiety.
Mieszkańcy domów, które zostały zniszczone przez bomby z płaczem wspominają, co działo się tego poranka. Mówią, że bombardowanie zaczęło się o 6.00 rano. Irina, mieszkanka jednego z domów w centrum Gori mówi wysłannikowi Polskiego Radia, że jej matka była Osetyjką, a ojciec Gruzinem. "Co ja mam zrobić? Rozerwać rodzinę, podzielić ją?" - pyta.
Po kilku bombardowaniach mieszkańcy często panicznie reagują na każdy świst czy szelest, bojąc się kolejnych nalotów. Po południu, kiedy w mieście byli szef francuskiej dyplomacji i gruziński prezydent ktoś zauważył w oddali rosyjski samolot. Ludzie zaczęli w popłochu uciekać do piwnic, krzycząc i tratując się nawzajem. W obawie o życie gruzińskiego prezydenta Micheila Saakaszwili, ochroniarze powalili go na ziemię i przykryli kamizelkami kuloodpornymi.