Zbliżające się wybory do Parlamentu Europejskiego (PE) powinny być w demokracji elektryzującym momentem, zwłaszcza, że uprawnionych do głosowania jest 375 mln ludzi w 27 krajach. Jest inaczej - pisze we wtorek w artykule redakcyjnym "Financial Times".
Jednak "elektryzowanie" wyborców nie należy do najmocniejszych stron PE, a oczekiwana frekwencja nie przekroczy 45,6 proc. z 2004 roku, co zresztą było najniższą frekwencją w historii tej instytucji - zauważa dziennik. "Financial Times" przypomina następnie, że w większości krajów kampania wyborcza koncentrowała się na polityce krajowej, ignorując kwestie ogólnoeuropejskie.
W dodatku w niektórych państwach, m.in. w W. Brytanii, na dobre rezultaty mogą liczyć partie, które chcą wręcz, by ich rządy natychmiast wyszły z UE - odnotowuje "FT".
Według autorów komentarza, łatwo zrozumieć brak entuzjazmu dla wyborów. "30 lat po uzyskaniu prawa wyboru swoich eurodeputowanych większość Europejczyków nadal nie wie, kim oni są lub co robią. W większości krajów wyborców zajmują sprawy, które dotyczą ich kieszeni, jak stawki podatkowe czy wydatki publiczne. A o tych decydują zazwyczaj władze krajowe wybierane w krajowych wyborach" - zauważa dziennik.
A jednak jakkolwiek niezrozumiałe wydawać się mogą jego działania europarlament ma rzeczywiste i rosnące kompetencje. W poprzedniej kadencji wpływał na tak różne kwestie, jak zmiany klimatyczne, energetyka, sektor usług czy regulacje telekomunikacyjne. A jego kompetencje decyzyjne wzrosną, gdy ratyfikowany zostanie jeszcze w tym roku Traktat Lizboński - podkreśla "Financial Times". (PAP)
ksaj/ ap/
int.