Izraelskie miasta leżące w pobliżu Strefy Gazy opustoszały. Tylko nieliczni Izraelczycy odmawiają chowania się w schronach. Wiele osób wyjechało na północ po tym, gdy palestyńska rakieta spadła w czwartek rano na dom w Kirjat Malaki, zabijając trzy osoby.
Od rozpoczętej w środę ofensywy "Filar Obrony" izraelskie wojsko przeprowadziło ataki na 250 celów w Strefie Gazy. Zginęło w nich 15 Palestyńczyków, a ponad 150 zostało rannych. W tym samym czasie ze Strefy Gazy wystrzelono w kierunku Izraela 274 rakiety. Troje Izraelczyków zginęło, a co najmniej dwunastu odniosło obrażenia.
Z palestyńskiej Gazy z kolei trudno wyjechać - najpierw potrzebna jest zgoda rządzącego strefą Hamasu, potem Egiptu. O wyjeździe przez Izrael nie ma mowy. W czwartek wieczorem na ulicach w Gazie wciąż było widać ludzi, choć wiele sklepów było zamkniętych. Tego dnia przypadł muzułmański Nowy Rok. W ciągu dnia odbywały się pogrzeby "męczenników", jak tu przyjęło się nazywać ofiary izraelskich ataków. Przeprowadzano je w szybkim tempie, bo zdarzało się w przeszłości, że izraelskie bomby spadały na żałobników.
Późnym wieczorem w Gazie odgłosy wybuchów rozlegały się co kilkanaście minut, niektóre całkiem blisko centrum. Od ostrzałów trzęsie się ziemia, domy i okna. Przy oknie nie należy siedzieć, bo jeśli w pobliżu spadnie bomba, rozbite szkło może poważnie okaleczyć. Zmrok zapada wcześnie; wieczne problemy z dostawą paliwa zmuszają do oszczędnego używania prądu, więc latarnie w wielu miejscach nie świecą. Domy też są wygaszone.
W Jad Mordechaj po izraelskiej stronie, kilometr od Gazy, na stacji benzynowej słychać przytłumiony huk palestyńskich rakiet; niektóre przechwytywane przez system antyrakietowy wybuchały w powietrzu, zostawiając za sobą tylko smugę dymu. Ale odgłosy wybuchów zagłusza kawiarniana muzyka pop. Kilkoro starszych Izraelczyków je spokojnie lunch, ignorując głos z megafonu wzywający, by udać się do schronów.
Głos ostrzegawczych syren po raz pierwszy od 1991 roku rozległ się w czwartek w Tel Awiwie, gdy palestyńskie rakiety spadły na otwartą przestrzeń kilka kilometrów na południe od metropolii.
Na teren kibucu Jad Mordechaj tuż obok stacji benzynowej uderzyło od rana w czwartek kilka rakiet wystrzelonych z Gazy. Jedna trafiła w zagrodę dla zwierząt. Kibuc był zupełnie opustoszały. Ale tych niewielu Izraelczyków, którzy wyszli dzisiaj z domów, do spadających rakiet podchodziło lekceważąco.
"Wcale się nie boję. Tyle lat już tak jest, nic się nie zmienia. Kiedyś pracowałem w Gazie, zjeździłem ją całą, pięknie tam było. Miałem tam przyjaciół, nauczyłem się od nich tak mówić po arabsku, że ludzie myśleli, że jestem Gazańczykiem. Pyszne ryby, dobra praca. A teraz tyle kłopotów spadło na Gazę; biedna, biedna Gaza" - powiedział PAP taksówkarz pracujący w Aszkelonie, Ofer.
Podobnie Palestyńczycy - mówią, że to dla nich staje się normalne, że spadają bomby. Że ich opór wobec izraelskich bombardowań polega na tym, że kontynuują normalne życie.
W autobusach jadących na południe kraju było niewielu pasażerów oprócz izraelskich żołnierzy. Drogi też były w większości puste. Autobusy, poza nielicznymi samochodami osobowymi, mijały lawety wiozące czołgi w kierunku Gazy. Kawiarnia na stacji benzynowej stała się przystankiem dla wszystkich czekających, by wjechać do Gazy - tłumów dziennikarzy i garstki żołnierzy.
Rząd izraelskiego premiera Benjamina Netanjahu - mówią sceptyczni komentatorzy - chce zastąpić kampanię przed styczniowymi wyborami kolejną wojną w Gazie. A Palestyńczycy, ci sceptycznie podchodzący do Hamasu, mówią, że Izrael Hamasowi zrobił prezent i tak jak izraelski rząd, tak też palestyński w Gazie zbije na eskalacji konfliktu kapitał polityczny. Rosnąca wśród Palestyńczyków frustracja działaczami Hamasu, którzy po zubożałej Gazie jeżdżą drogimi samochodami, ustąpi miejsca wsparciu i poczuciu solidarności wobec izraelskich bombardowań.
Z Jad Mordechaj/Gazy Ala Qandil (PAP)
aqa/ awl/ mc/