Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na

Misjonarz: Najtrudniejsza była pierwsza Wigilia w Afryce

0
Podziel się:

Swoje pierwsze święta Bożego Narodzenia na misjach w północnym Kongu -
wspomina w rozmowie z PAP ks. Leszek Dziwosz .

Swoje pierwsze święta Bożego Narodzenia na misjach w północnym Kongu - wspomina w rozmowie z PAP ks. Leszek Dziwosz .

PAP: W 1990 roku wyjechał ksiądz do Afryki na misje. Gdzie spędził ksiądz pierwsze święta?

Ks. Leszek Dziwosz: Była to północ Konga, a więc w wielkiej kotlinie rzeki Kongo. Strefa lasów tropikalnych, tereny bardzo słabo zaludnione i bardzo trudno dostępne. Trzy kilometry od granicy z Kamerunem. Gdy tam po raz pierwszy leciałem na swoją misję samolotem, zobaczyłem za oknem ocean zieleni, poprzeszywany nitkami różnych rzek, a więc tereny trudne do pracy.

PAP: Jak wyglądała pierwsza Wigilia księdza w północnym Kongu?

L.D.: Do końca życia ją zapamiętam. Gdy nastąpiły kolejne, to już wiedziałem, co mnie tam czeka. Byłem przygotowany. Wylądowałem tam pod koniec października, więc do świąt był krótki czas. Nie znałem miejscowego języka i miałem trudności, żeby się porozumieć. Na początku było to możliwe jedynie za pośrednictwem tłumacza. Byłem dla miejscowych ludzi zupełnie obcym człowiekiem. Wystarczy powiedzieć, że kiedy po raz pierwszy pojechałem do najdalej wysuniętej wioski w lesie, to dzieci uciekały za swoje chaty, bo one nigdy wcześniej nie widziały białego człowieka.

PAP: To musiał być trudny czas?

Był dla mnie trudny. My, Polacy mamy gdzieś głęboko w sercu i pamięci zakorzenioną całą atmosferę świąt. A tam? No cóż. Przede wszystkim aura była całkiem inna. Grudzień jest w Kongu początkiem pory suchej. Praktycznie nie pada, jest gorąco, wszechobecny kurz. A ja myślałem o tym, że w Polsce pewnie jest śnieg, mróz, choinki. Mieszkańcy wioski, do której zostałem wysłany, przygotowali mi domek, taki sam w jakim oni mieszkali. Z ziemi, kryty liśćmi, w środku jedyny mebel to łoże z kijów bambusowych. Około osiemnastej zapadł zmrok. Nie miałem z tamtymi ludźmi jeszcze żadnych głębszych relacji. Siedziałem sam w tej swojej chałupce. Wtedy odżywały wspomnienia, myślałem o domu, że tam pewnie przy stole zasiadają rodzice, rodzina, że ludzie śpiewają kolędy, że zaraz Pasterka. A ja tutaj w środku lasu. Sam. Nie ma się do kogo odezwać. Upał i... wrzawa. W lesie tropikalnym, pełnym zwierząt, wieczory i noce są tak hałaśliwe jak na Marszałkowskiej w Warszawie. Wszystkie zwierzęta się tam odzywają. I te małe, i te
duże. Popiskują, ryczą. Miałem ogromne problemy, żeby wtedy zasnąć.

PAP: Przyszedł jednak pierwszy dzień Bożego Narodzenia.

L.D.: Przeżywaliśmy go wspólnie, choć sama treść święta niewiele mówiła ludziom, którzy w stu procentach byli poganami. Wśród zgromadzonych w jednym miejscu mieszkańców trzech wiosek, nie było nawet jednego człowieka ochrzczonego. Ale jedna idea jest im znana. Idea świętowania. "Świętować" - wiedzą co to znaczy. Próbowaliśmy tam zaszczepić Boże Narodzenie i w prosty sposób wytłumaczyć przesłanie tego święta. Pozostanie pewnie tajemnicą, na ile zrozumieli tę treść. Na ile mogli wyobrazić sobie, nieznanego im Boga, który akurat się rodzi. Muszę jednak powiedzieć, że to ludzie bardzo... wierzący. Jeśli chodzi o wiarę to biją nas na głowę. Tyle, że to zupełnie inny kierunek i przedmiot tej wiary. Wiary w bóstwa lasu, duchy, czary, w magię. Całe ich życie jest oplecione wiarą.

PAP: Jak zatem przebiegały wspólne ceremonie?

L.D.: Przygotowano prostą kaplicę - rusztowanie z kijów bambusowych pokryte liśćmi z palmy. Msza Święta sprawowana była już w języku lingala. Języka tego dopiero uczyłem się na miejscu. Musiałem go poznawać bardzo szybko, bo my księża-misjonarze pracujemy przede wszystkim słowem. W pierwszych miesiącach pomagał mi tłumacz, chłopak, który przez pół roku mieszkał w stolicy i mówił po francusku całkiem nieźle. Zastaliśmy na miejscu księgi liturgiczne w języku lingala, spisane kiedyś przez misjonarzy fonetycznie.

Przyznam się, że moje pierwsze Msze Św., między innymi w to pierwsze Boże Narodzenie, odprawiałem w języku lingala, nie mając bladego pojęcia o tym języku ani też, nie znając ani jednego słowa, może poza formą prostego powitania. W trakcie mszy odbyła procesja z darami. Zgromadzeni przynosili do ołtarza banany, owoce, kurę. A po mszy nastąpiło to, co im było najbliższe, czyli świętowanie. Mieszkańcy Kongo wiedzą, że jeśli jest "duże święto", to do tego święta się trzeba się przygotować - najpierw polują, no i oczywiście przygotowują wino z palmy, czyli nieodłączny atrybut świętowania.

PAP: A następne święta?

L.D.: Byliśmy już tam bardziej "osadzeni". Mówię "my" bo na placówce pracowało trzech misjonarzy i stamtąd rozjeżdżaliśmy się w różne strony. Znaliśmy już język, byliśmy już "ich" misjonarzami. Misjonarze często powtarzają, że Afryka głęboko zapada w serce, pozostaje w nim do końca życia, niezależnie, ile czasu się tam spędziło. W Afryce tęskniłem za polskimi świętami, a teraz afrykańskie Boże Narodzenie powraca w moich wspomnieniach.

Z ks. Leszkiem Dziwoszem rozmawiał Marek Klapa, PAP

Ks. kanonik Leszek Dziwosz ur. w 1962 roku. Wyświęcony w 1987 r. W latach 1990-93 misjonarz w Kongo. Od 1999 r. proboszcz parafii rzymskokatolickiej pw. bł. Józefa Pawłowskiego z grona 108 męczenników we Włoszczowie (diecezja kielecka). (PAP)

mjk/ abe/

wiadomości
pap
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
PAP
KOMENTARZE
(0)