Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na

Rok po katastrofie hali MTK: zbyt krótko, by czas uleczył rany

0
Podziel się:

Rok po katastrofie hali Międzynarodowych
Targów Katowickich rodziny tych, którzy zginęli pod gruzami i ci,
którzy wyszli z niej żywi wciąż próbują wrócić do równowagi.

Rok po katastrofie hali Międzynarodowych Targów Katowickich rodziny tych, którzy zginęli pod gruzami i ci, którzy wyszli z niej żywi wciąż próbują wrócić do równowagi.

Czas leczy rany, ale upłynęło go jeszcze zbyt mało, a rocznica przywołuje wspomnienia - mówią. Wciąż czują żal do tych, którzy dopuścili do tragedii.

STRACILI NAJBLIŻSZYCH

Mieczysław Ropolewski, który stracił pod gruzami aż pięć osób z najbliższej rodziny - żonę, córkę, wnuka, zięcia i pasierba, na pytania odpowiada półsłówkami. Wybiera się na rocznicową mszę do Chorzowa, udzieloną rodzinie pomoc ocenia dobrze, z roszczeniami do sądu nie występował. "Zająłem się rodziną - wnukami, które zostały bez rodziców. To jest najważniejsze" - mówi.

Aleksander Malcher pracuje w pogotowiu ratunkowym. Wraz z zespołem pracował w miejscu tragedii, w której stracił dwóch braci. Starszy mieszkał z mamą, młodszy z nich pozostawił żonę i córkę, obecnie uczennicę III klasy szkoły podstawowej.

Ma żal o to, że nikt nie koordynuje pomocy rodzinom. "Jeden zrzuca na drugiego, ale powinno się tym zająć państwo, bo niby kto inny?" - pyta.

Rodzina Malcherów również nie wystąpiła dotychczas z roszczeniami sądowymi. Czekają, aż minie rok, bo to czas żałoby. Potem można się zająć takimi sprawami. Kiedy pan Aleksander jedzie teraz do wypadku, nie myśli o akcji pod halą MTK. "Człowiek się wtedy wyłącza i to jest dobre. Myśli się o tym w wolnych chwilach. Jest bardzo ciężko, wcale nie jest lżej, choć to już rok. Mama cały czas płacze" - mówi.

RATOWAŁ LUDZI I GOŁĘBIE

Zdzisława Karonia i Lucjana Jagłę łączy teraz już nie tylko wspólna pasja - hodowla gołębi. Obaj znaleźli się pod gruzami. Karoń przez dwie godziny leżał przyciśnięty potężnym ciężarem. Jagło, który miał szczęście wyjść z tego bez szwanku, pomagał mu do przybycia ratowników. "Bez niego bym nie przeżył" - mówi pan Zdzisław.

W chwili zawalenia się hali Lucjan Jagło, emerytowany górnik, był w bufecie. Usłyszał szum, spojrzał w bok, a dach już się składał. "Uciekłem od stolika do drzwi, które były zamknięte. Ludzie krzyczeli, że nie da się wybić szyb w drzwiach. Odwróciłem się, a wszystko już było zawalone, śnieg wirował i ozdobne szarfy. Pierwsze momenty były straszne - jedni uciekali, drudzy poranieni, nawoływali na komórkach swoje rodziny, znajomych, mówiąc, gdzie ich szukać. To był strach okropny. Później to już się nie bałem" - opowiada.

Robił, co mógł. Kiedy spod pogniecionej blachy usłyszał głosy, wraz z kilkoma innymi odrzucił blachy, wyszło kilku ludzi. Jakiejś kobiecie pomógł się wydostać z dziury, odsuwał zwisające kable, które mogły ją porazić prądem. Przy innej przygniecionej kobiecie, prawdopodobnie pracownicy stoiska, stali chłopak i dziewczyna. "Ciocia, ciocia" - wołali. "Nie chcieli, żeby ją wyciągać, bo jest połamana. Ale była tak przygnieciona, że udusiłaby się na naszych oczach. Podebraliśmy spod niej plastikowe pojemniki z preparatami dla gołębi, zrobił się luz i ją wyjęliśmy. Połamana, ale żyła" - pan Lucjan do dziś nie może mówić o tym bez wzruszenia.

Zdzisława Karonia mimo wysiłków nie dało się wyjąć, choć Jagło wybierał wokół niego, co się dało. W ciemnej dziurze znalazł 15-20 żywych gołębi, wyrzucił je na zewnątrz. Robił dźwignię ze znalezionych kawałków żelastwa i próbował unosić leżący na Karoniu kawał wentylacji. Wyciągnąć się go nie dało, a jednak kiedy to robił, nacisk się zmniejszał i ranny odczuwał ulgę. Został z kolegą do chwili przybycia ratowników.

"Co było najgorsze pod gruzami? To, że umierałem. Byłem świadom, co się ze mną dzieje. To był cholerny ucisk. Gdyby nie Lucjan Jagło, który mnie znalazł, pocieszał, próbował ulżyć, organizował pomoc, to nie wiem, czy doczekałbym chwili nadejścia ratowników. Chwilami nie miałem już siły, myślałem, że nie przeżyję" - wspomina Karoń.

Karoń, prywatny przedsiębiorca z Częstochowy i członek zarządu głównego Polskiego Związku Hodowców Gołębi, po wypadku miał uszkodzony kręgosłup, potłuczone nogi; zerwany kabel elektryczny wypalił mu dziurę w nodze. Przez pierwsze miesiące poruszał się na wózku inwalidzkim lub o kulach. Nie mógł normalnie funkcjonować nawet w domu. Do względnego - jak mówi - zdrowia doszedł dopiero w grudniu, po powrocie z sanatorium, choć wciąż nie jest w pełni sprawny i odczuwa dolegliwości.

"Ale jest ta radość, że nie czuję już tego silnego bólu, że nie jestem kwaśny i skrzywiony, bo trudno cały dzień z bólem wytrzymać. Idzie ku dobremu. Tylko nie mogę słuchać żadnych informacji o wypadkach, zaraz wracają straszne wspomnienia. Tak jak ostatnio, kiedy czeski skoczek miał wypadek na skoczni w Zakopanem. Nie byłem w stanie obejrzeć tego w telewizji" - mówi.

Wypadek nie tylko zrujnował jego zdrowie, poniósł też z tego powodu duże straty finansowe, podupadła jego firma. Żona przejęła jego obowiązki, ale w pierwszych miesiącach nikt w rodzinie normalnie nie funkcjonował, wszystko poza jego zdrowiem zeszło na dalszy plan. Mimo to Karoń nie czuje żądzy zemsty wobec odpowiedzialnych za tragedię. "Myśląc o tym, to bym nadal pod tym żelastwem tkwił. Trzeba żyć, iść do przodu. Mam tylko żal, że nikt z tych ludzi nie miał odwagi przeprosić. Kombinują, kręcą, oszukują" - ocenia.

Dlatego dobrze czuje się ze swoimi gołębiami: "W naturze jest normalność. Tam nie ma oszukaństwa, jak w życiu; tam jest prawda" - mówi. W rocznicę tragedii, 28 stycznia, będzie na olimpiadzie gołębi pocztowych w Belgii. To najbardziej prestiżowa impreza hodowców, odbywająca się raz na dwa lata. "Na pewno będzie akcent polski, związany z katastrofą, tym bardziej, że ucierpieli w niej również koledzy gołębiarze z zagranicy, członkowie władz związku. Potem bardzo nam pomagali. To spotkanie z przyjaciółmi to dla mnie najlepsze lekarstwo" - zapewnia.

Dla Jagły gołębie też nie łączą się z traumą. "Z gołębiami zawsze jest ulga. Nie jest tak, że przy nich te złe wspomnienia wracają. To zawsze siedzi w głowie, ale iść do gołębnika to jest zawsze frajda. Rozmawia się z gołębiami. W myślach takie coś przechodziło, że są tutaj, że tam ich nie było, tu mają bezpiecznie, a tamte się muszą tułać po świecie, że samemu się z tego wyszło, że wróciło się do tych gołębi, do swojego gołębnika" - mówi pan Lucjan.

OSTATNI Z ŻYWYCH

Zbigniew Wełmiński z Krakowa był ostatnią żywą ofiarą wydobytą z rumowiska. Pod grubą warstwą gruzu i śniegu spędził około pięciu godzin. Choć po roku od tragedii potrafi odtworzyć najdrobniejsze szczegóły, stara się tego zbytnio nie rozpamiętywać. "Trzeba żyć dalej. Nie można leżeć na kanapie i kontemplować swojego cierpienia" - mówi.

Wełmiński dystrybuuje w Polsce jedzenie dla zwierząt belgijskiego koncernu, który miał na targach stoisko z karmami dla gołębi. Przyjechał na targi wraz z kilkoma współpracownikami. Do hali wszedł o godz. 17., dach runął kwadrans później. Był w samym środku pawilonu.

"Trwało to mniej więcej sekundę. W tej samej chwili jeden z kolegów zapalał papierosa. Kiedy znaleziono go kilka dni później, w jednej ręce ciągle miał tego papierosa, w drugiej zapalniczkę, nie zdążył nawet tego puścić" - powiedział.

"Słyszałem potem opowieści gołębiarzy, że tuż przed zawaleniem się dachu gołębie patrzyły do góry. Być może wyczuwały coś, może słyszały dźwięki na innej częstotliwości. Podobno takie przekręcanie głowy w normalnej sytuacji byłoby jakimś objawem chorobowym, ale jakoś hodowcy nie zwrócili na to uwagi" - mówi.

Zbigniew Wełmiński sądzi, że przez większość czasu, kiedy czekał na ratunek, był przytomny. "Spłaszczyło mnie na 30 cm od ziemi, a nade mną było półtora metra gruzu, śniegu i blachy. Starałem się zachować spokój. Kiedy się to zwaliło, na kilkanaście, kilkadziesiąt sekund zabrakło powietrza na dole. Wtedy, na samym początku, myślałem, że to już koniec" - wspomina.

Był przygnieciony metalową belką, wszystko to trzymało się na śniegu i zaczęło się obsuwać. "Kiedy do mnie ratownicy dotarli, powiedzieli że już nie mogą mnie wyciągnąć, bo już jest za ciasno. Liczyłem się z najgorszym" - mówi.

Wełmiński miał kontakt głosowy z kilkoma osobami. Całkowite ciemności oświetlał sobie ekranikiem telefonu komórkowego, zadzwonił też do syna i żony, którzy przyjechali na miejsce. Telefonu używał oszczędnie, żeby się nie wyładował.

Po zawaleniu się dachu pan Zbigniew sądził, że ofiar jest znacznie więcej, niż się później okazało. Jak mówi, jeszcze godzinę wcześniej w pawilonie było kilka tysięcy ludzi. "Zakładałem, że jest tak duża liczba ofiar, że szansa, że akurat ktoś mnie wyciągnie, była mała. Tak wtedy rozumowałem" - wspomina.

Jak pamięta, w czasie akcji doskonale było słychać odgłosy ratowników. Głos się bardzo dobrze przedostawał z zewnątrz przez takie rumowisko, a w odwrotnym kierunku już nie. "To było stresujące. Myśleliśmy, że ci ratownicy nas lekceważą" - mówi dzisiaj.

Ocenia, że ratownicy zachowali się wspaniale. "Mimo że wtedy osuwały się te konstrukcje metalowe, ratownik, który mnie wydobył, podał mi rękę i trzymał mnie za nią - taki bardzo ludzki gest" - mówi i wspomina, że kiedy go wynosili, kątem oka zobaczył to rumowisko. "Już chodząc po tym można się było zabić" - uważa.

Wełmiński kategorycznie zaprzecza jednak podawanym informacjom, że udało się w czasie akcji uratować wszystkich, którzy nie zginęli w momencie zawału. "To jest absolutnie nieprawda. Ludzie umierali całe godziny. Ale to i tak był cud, że ta akcja miała miejsce akurat w Katowicach, gdzie ratowników jest najwięcej i są najlepiej przeszkoleni" - powiedział.

Trudne chwile przeżywała też żona pana Zbigniewa. Później dowiedział się, że w pobliżu hali leżały deski ratownicze, kiedy kogoś znajdywano, ktoś podchodził po kolejną. Dawało to oczekującym na bliskich nową nadzieję. "Dopiero w karetce udało mi się dać sygnał, że żyję, że ostatnia deska była przeznaczona dla mnie. Z tego co słyszałem, po wyciągnięciu mnie podjeżdżały już tylko karawany" - powiedział.

Dziś pan Zbigniew mówi, że doświadczenie sprzed roku skłania go do ciągłej refleksji i zmieniło jego podejście do życia. "Staram się rozwinąć empatię, mniej irytować się jakimiś szczegółami. Natomiast nie ma innego wyjścia - trzeba żyć dalej. Nie można leżeć na kanapie i kontemplować swojego cierpienia. Wypadki różnym ludziom się zdarzają" - podsumował.

Ciągle przeżywa śmierć kolegów - Belga i Węgra. Jeden z nich był jego przyjacielem. Zastanawia się, jak to było możliwe, że on sam przeżył. "Nie miałem odmrożeń, nawet wyrwana ze stawu biodrowego noga też się nie odmroziła. Sam nie wiem, o czym to świadczy, trochę dziwne, prawda?" - mówi.

Po katastrofie Wełmiński pozwał MTK. Domaga się 100 tys. zł zadośćuczynienia i dwóch tys. zł renty. Mediacje z Targami nie przyniosły skutku. Przewiduje, że i tak nie uzyska tych pieniędzy, chodzi mu tylko o zasadę. Zarzuca przedstawicielom MTK, że nie poczuwają się do żadnej winy.

"Uważam, że moim obowiązkiem jest ścigać tych ludzi, którzy wykazali się maksymalnie złą wolą. Moim zdaniem było to celowe zaniedbanie z chęci zysku. Wszyscy orientowali się, że hala wisi na włosku" - podkreśla.

Dziś Wełmiński sponsoruje psy zespołów ratowniczych z Nowego Sącza. "Może to nie są akurat ci konkretni ludzie, którzy mnie wyciągnęli, ale zajmują się dokładnie tym samym i przez cały czas się poświęcają" - mówi.

Anna Gumułka, Krzysztof Konopka (PAP)

lun/ kon/ pz/ gma/

wiadomości
pap
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
PAP
KOMENTARZE
(0)