Mieszkańcy Zimbabwe wybierają w środę prezydenta kraju. Głównym faworytem wyborów jest rządzący od 33 lat 89-letni Robert Mugabe, który, jeśli zostanie u władzy, będzie najstarszym panującym przywódcą na świecie.
Gdyby wybory przeprowadzano w Zimbabwe uczciwie, Mugabe już od dawna nie byłby prezydentem. Przegrał wybory już w 2002 r., ale ich wyniki zostały później sfałszowane. W 2008 r. nawet składająca się z jego zwolenników komisja wyborcza przyznała, że przegrał z przywódcą opozycji Morganem Tsvangiraiem. Aby jednak dać mu szanse rewanżu, komisja orzekła, że Tsvangiraiowi też nie udało się przekroczyć wymaganej liczby ponad połowy głosów (oficjalnie wygrał z Mugabem 48 proc. do 43 proc.). Przed dogrywką wierne Mugabemu bojówki urządziły w kraju pogromy zwolenników Tsvangiraia, a ten w proteście nie stanął do drugiej rundy, oddając prezydenturę walkowerem.
Sąsiedzi Zimbabwe z Południowoafrykańskiej Wspólnoty Rozwoju (SADC) twierdzą, że w 2008 r. udało im się ocalić ten kraj przed wojną domową, przymuszając Mugabego i Tsvangiraia do podziału władzy. Mugabe pozostał prezydentem, a Tsvangirai jego premierem. W rzeczywistości interwencja SADC uwiarygodniła jedynie wyborczy gwałt Mugabego, który został uznany za prawowitego władcę, a fotel premiera i tak należał się Tsvangiraiowi, którego Ruch na rzecz Zmian Demokratycznych (MDC) wygrał wybory parlamentarne.
Kiedy obejmował w 1980 r. władzę jako premier (od 1987 r. panuje jako prezydent) w ogłoszonym właśnie niepodległym Zimbabwe (byłej samozwańczej Rodezji, rządzonej przez białych), Mugabe wynoszony był na Zachodzie pod niebiosa jak dziś Nelson Mandela. W znakomicie wykształconym dżentelmenie o manierach i poglądach brytyjskiego lorda nie przeszkadzała zachodnim politykom nawet jego lewicowość i polityczne powiązania ze Wschodem.
Mugabe prowadził w Zimbabwe politykę zgody narodowej, w imię której przejął od białych władzę, ale nie tknął ich majątków. Ci zaś w podzięce obiecali nigdy nie wtrącać się do polityki. Gospodarka kraju przeżywała rozkwit i stawiana była całej Afryce za wzór do naśladowania.
Kłopoty zaczęły się pod koniec lat 90., kiedy skończyła się gospodarcza koniunktura i okazało się, że Mugabe utrzymując socjalną, wzorowaną na skandynawskiej infrastrukturę, spustoszył państwowy skarbiec.
Biali, którzy dawno przestali się bać Mugabego i zaczęli go traktować jako własnego wuja Toma, uznali, że należy się go pozbyć. Postawili na przywódcę związkowego Morgana Tsvangiraia, który na czele związkowców prowadził w kraju strajki i demonstracje przeciwko kryzysowi gospodarczemu i drożyźnie. Biali obiecali mu, że jeśli stanie przeciwko Mugabemu do wyborów, będzie mógł liczyć na ich poparcie i pieniądze.
Wybory parlamentarne w 2000 r. stały się początkiem trwającej do dziś, pełzającej wojny domowej w Zimbabwe. Tsvangirai - namawiany przez opozycyjnych polityków, białych i coraz bardziej zapadający na polityczne gwiazdorstwo - utworzył partię MDC i stanął do wyborów przeciwko Mugabemu.
Stary władca poczuł się zdradzony i w walce o władzę nie zamierzał przestrzegać żadnych reguł. Wezwał pod broń bojówki i posłał je przeciwko białym i zwolennikom MDC, a sam, mszcząc się na białych, ogłosił nacjonalizację ich farm.
Wybory i tak wygrał ponoć MDC, ale ich wyniki zostały sfałszowane, podobnie jak wszystkie następne wybory. Zimbabwe i Mugabe z przykładu stawianego Afryce przez Zachód za wzór do naśladowania, zaczęli uchodzić za wzór tego, czego robić nie wolno.
Nacjonalizacja białych farm i spowodowane nią zapaść rolnictwa, chaos i międzynarodowy ostracyzm doprowadziły Zimbabwe na skraj bankructwa. Zniknęły nie tylko towary ze sklepów, ale nawet gotówka z banków, które przestały wypłacać oszczędności.
Gospodarkę Zimbabwe ocaliła wymuszona koalicja Mugabego z Tsvangiraiem. Bezwartościowe zimbabweńskie dolary zostały zastąpione przez dolary amerykańskie, a także południowoafrykańskie randy. Wspierający Tsvangiraia Zachód udzielił pomocy i od 2010 r. zimbabweńska gospodarka notuje co roku wzrost ok. 4-5 proc., a w sklepach znów pełno jest towarów.
Mugabe przypisuje te zasługi sobie i wmawia rodakom, że Tsvangirai był tylko chłopcem na posyłki. W Zimbabwe panuje przekonanie, że stary i schorowany prezydent chce panować do śmierci i nie odda władzy za nic. Na jej utratę nie pozwolą mu też jego dygnitarze, którzy zawłaszczyli sobie państwo i od lat walczą o schedę po Mugabem. Wiosną przeforsowali zapis w konstytucji stwierdzający, że w przypadku śmierci urzędującego prezydenta jego następcę wskazuje rządząca partia bez potrzeby przeprowadzania nowych wyborów.
Lata kolaboracji z Mugabem zaszkodziły wiarygodności 61-letniego Tsvangiraia. Pogorszył jeszcze sprawę, wdając się w niezliczone romanse i płodząc nieślubne dzieci, a także zrażając do siebie partyjnych towarzyszy i innych przywódców opozycji. MDC rozpadł się na dwie rywalizujące ze sobą frakcje, a opozycja, nawet w obliczu kolejnej szansy na pokonanie Mugabego, nie potrafiła się pogodzić i wystawić wspólnego kandydata.
Jeśli żadnemu z kandydatów nie uda się zebrać ponad połowy głosów już w środę, dwaj najlepsi zmierzą się w rozstrzygającej dogrywce w połowie września.
Wojciech Jagielski (PAP)
wjg/ akl/ ro/