Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na
Martyna Kośka
Martyna Kośka
|

Bieda, przeludnienie i zacofanie wsi. Dwudziestolecie międzywojenne to nie tylko rozwój Gdyni i salonowe życie w Warszawie

229
Podziel się:

Przeludnione mieszkania, praktycznie brak dobrych dróg, wysoka umieralność dzieci i szerząca się w miastach prostytucja, która najbiedniejszym kobietom umożliwiała ugotowanie ciepłego posiłku raz na kilka dni. Z drugiej strony rozwijająca się kultura, dobre początki polskiej kinematografii, kabarety i urlopy w Zakopanem. Te skrajnie różne obrazy dotyczą tego samego, bardzo krótkiego okresu w historii naszego kraju – dwudziestolecia międzywojennego. O czym zapominają ci, którzy twierdzą, że tak dobrze i pięknie jak w międzywojniu – to już nigdy nie było?

Polskiej prowincji daleko było do ideału.
Polskiej prowincji daleko było do ideału. (NAC)

Przeludnione mieszkania, praktycznie brak dobrych dróg i szerząca się w miastach prostytucja, która najbiedniejszym kobietom umożliwiała ugotowanie ciepłego posiłku. Z drugiej strony rozwijająca się kultura, dobre początki polskiej kinematografii, kabarety i urlopy w Zakopanem. Te skrajnie różne obrazy dotyczą tego samego okresu w polskiej historii - dwudziestolecia międzywojennego. Przypominamy, o czym nie mówią ci, którzy twierdzą, że tak dobrze i pięknie jak w międzywojniu nie było już nigdy później.

Dwudziestolecie międzywojenne zostało wyidealizowane jak chyba żaden inny okres w historii Polski. Ile razy słyszymy, że "przed wojną to była edukacja, to było wychowanie!". Kobiety miały być bardziej eleganckie, mężczyźni wytworniejsi. W księgarniach znajdziemy mnóstwo książek poświęconych życiu elit, artystów, najgłośniejszym romansom i aferom, które osadzone były w międzywojniu.

Tamtymi czasami fascynują się nie tylko dzisiejsze pokolenia. Proces ich mitologizacji zaczął się znacznie wcześniej, bo już na początku drugiej wojny światowej, gdy ludzie wspominali beztroskie lata poprzedzające wrzesień 1939 r. Czasy ogólnego niedoboru i szarzyzny PRL tylko wzmagały myślenie o dwóch dekadach, kiedy to Polska była pocztówkowym krajem, w którym co sobotę tańczyło się fokstrota, a wakacje spędzało w eleganckich kurortach.

fot. NAC

Tyle tylko, że te obrazki to półprawda. Oczywiście nie można zapominać, że polskie władze stały wtedy przed zadaniem scalenia i unowocześnienia ziem, które przez 123 lata były pod zaborami, miały inne systemy prawne i były w różnym stopniu rozwinięte. Jednak faktem też jest, że w przededniu drugiej wojny światowej mieliśmy dużo do nadrobienia w porównaniu z innymi krajami rozwiniętej Europy.

Nie ma nic złego w dumie z sukcesów, które stały się udziałem Polskim w tym krótkim okresie. Gdyby nie przerwała go wojna, Polska miałaby szansę na spektakularny rozwój w kolejnych latach. Budowanie alternatywnych scenariuszy nie ma jednak sensu. Dlatego pochylamy się nad problemami, których ówcześni decydenci nie byli w stanie rozwiązać, a które spowodowały, że myślenie o II Rzeczypospolitej jako idealnym świecie utraconym jest niesprawiedliwe. Ignoruje bowiem nieszczęście tych, którzy nie urodzili się w zamożnej mieszczańskiej rodzinie i nie stanowili materiału dla książki o życiu elit międzywojennej Polski.

Dom dla wybranych

Piękne są kadry w krótkometrażowym filmie "Warszawa 1935". Pokazuje on zrekonstruowaną w technice trójwymiarowej kilku przedwojennych dzielnic stolicy. Twórcy chcieli odtworzyć to, co zostało starte w pył w wyniku działań wojennych, ale też udowodnić, że nie było przesady w określaniu Warszawy mianem "Paryża północy".

Wraz z kamerą oglądamy okazałe gmachy, eleganckie wystawy sklepów z galanterią, poruszających się z gracją przechodniów.

Tymczasem większość warszawiaków żyła w warunkach urągających jakiejkolwiek godności, które nie spełniały warunków higieniczno-sanitarnych. W miastach było ciasno i brakowało mieszkań. Uśrednione dane nie wyglądają jeszcze tak źle. Według danych ze spisu powszechnego w 1931 r. w Warszawie mieszkało 1 171 898 osób, a do dyspozycji miały zaledwie 249 057 mieszkań w 25 tysiącach budynków mieszkalnych. Jednak w praktyce warunki mieszkaniowe wielu osób były tragiczne. W 5-pokojowych mieszkaniach nierzadko zamieszkiwało po kilkanaście rodzin, a w jednej izbie gnieździło się nawet dziesięć osób.

Przykładowo na ulicy Brukowej na Pradze w jednej drewnianej komórce mieszkały trzy rodziny żydowskie, a na środku wygospodarowały dość miejsca, by podnajmować miejsce do spania pracującym w okolicy furmanom. Właściciel mieszkania przy ulicy Chmielnej podzielił je na kilkadziesiąt mniejszych pokoi, w których poszczególne rodziny oddzielone były od siebie tylko przepierzeniem.

Nierozwiązany problem bezdomności

W połowie lat 30. instytucje publiczne w Warszawie opiekowały się blisko 20 tysiącami bezdomnych. W 1923 r. zaczęło obowiązywać rozporządzenie o pomocy społecznej. Objęcie przez gminę opieką najsłabszych może być odczytywane jako przejaw nowoczesności, cóż jednak, skoro właściwie jedynym środkiem zaradczym było budowanie schronisk, które dawały dach nad głową, ale żadnych szans na wyjście z bezdomności.

Myśląc o przedwojennym schronisku dla bezdomnych, nie patrzmy na niego przez pryzmat dzisiejszych ośrodków tego rodzaju. Te z okresu międzywojennego to prawdziwe kombinaty. Samo tylko schronisko na Żoliborzu było kompleksem 67 baraków rozlokowanych na 15 hektarach. Jednocześnie mieszkały w nich nawet 4 tysiące osób. Takich schronisk działało w stolicy kilkanaście.

Na początku lat 30., czyli w czasie wielkiego kryzysu, do Warszawy nieustannie ciągnęli przybysze z innych części kraju, którzy mieli nadzieję, że gdzie jak gdzie, ale w stolicy znajdzie się dla nich choćby najniżej płatna, ale jednak, praca. To przyjezdni, którzy w mieście nie mieli rodziny, najszybciej powiększali szeregi bezdomnych.

Filip Springer w książce "13 pięter" pisze, że w 1936 r. warszawskie schroniska przestały przyjmować nowych lokatorów. Wciąż jednak żyło w nich 15 tysięcy bezdomnych, którzy nie mieli dokąd się udać. Problemów bezdomności i przeludnionych do granic możliwości schronisk nie udało się rozwiązać. "Wszelkie działania władz będą jedynie łagodziły skutki, lecz nie usuną przyczyn. Osiedla baraków wymażą z mapy dopiero wojna i zburzenie Warszawy" - napisał Springer.

Włóczęgostwo

W latach 1934 -39 w stolicy zatrzymano 5 817 żebraków i włóczęgów. Powszechnym widokiem na ulicach polskich miast były włóczące się dzieci. - W Warszawie było 6,5 tys. dzieci, których rodzice nie mieli gdzie mieszkać - wyliczała w rozmowie z tygodnikiem "Przegląd" dr Urszula Glensk, autorka reportażu o życiu w dwudziestoleciu międzywojennym.

Wieś międzywojenna daleka od ideału

Szacunki mówią, że przeludnienie na wsiach mogło wynosić 4,5 miliona osób, ale niektórzy historycy mnożą tę liczbę przez dwa. Najgorzej było na terenach leżących wcześniej w zaborze rosyjskim, które dodatkowo były najbardziej zacofane pod względem stosowania urządzeń ułatwiających uprawę ziemi. Historyk Ferdynand Zweig oszacował, że w okresie wielkiego kryzysu gospodarczego na polskiej wsi żyło między 5 a 5,5 mln tzw. ludzi zbędnych, czyli nie posiadających własnej ziemi lub też wegetujących z rodzinami na maleńkich gospodarstwach.

fot. NAC

Dr Małgorzata Machałek, historyk z Uniwersytetu Szczecińskiego, przytacza następujące dane: "Na 100 ha gruntów ornych, łąk i pastwisk przypadało w Polsce w połowie lat trzydziestych 81 osób, podczas gdy w Niemczech - 49, Czechosłowacji - 64, a w Danii tylko 36. Jednocześnie plony w tych krajach były znacznie wyższe niż w Polsce".

Zgodnie z danymi ze spisu ludności z 1931 r, ludność wiejska stanowiła 73 proc. mieszkańców kraju. Tylko nieliczni mieszkańcy wsi wykonywali zawody pozarolnicze (np. pracowali jako nauczyciele czy urzędnicy), więc zdecydowaną większość stanowili różniący się zamożnością chłopi. Zdecydowana większość to chłopi małorolni (na rok przed wybuchem drugiej wojny światowej ich liczba sięgała 7,3 miliona w ogólnej liczbie 17,4 milionów chłopów).

Emigracja do miast była rozwiązaniem, które nie gwarantowało poprawy warunków życia, gdyż przemysł nie był w stanie wchłonąć wszystkich poszukujących pracy. Z tego powodu tylko w latach 1926-28 co najmniej pól miliona mieszkańców wsi wyjechało z kraju za chlebem.

Na wsi dominowały na niej gospodarstwa o powierzchni nie przekraczającej 2 ha. Były zbyt małe, by wyżywić członków rodziny, a co dopiero mówić o zapewnieniu dochodu!

Wielkie gospodarstwa (o powierzchni co najmniej 50 ha) stanowiły niespełna 1 proc. ogółu, ale jednocześnie zajmowały blisko połowę gruntów rolnych w kraju. Duże i względnie dobrze zmechanizowane gospodarstwa dominowały na zachodzie, podczas gdy najmniejsze, najbiedniejsze i najmniej wydajne - na południu i wschodzie.

Oddam ciało za kawałek chleba

Pewnym sposobem na wyjście z biedy była prostytucja. W połowie lat 20. w oficjalnej ewidencji prowadzonej przez warszawską policję znajdowały się 3 479 prostytutki, ale przecież nie wszystkie się zarejestrowały. Tylko niewielka liczba pań świadczyła usługi na rzecz bogatych lekarzy i prawników. Większość kobiet prostytuowała się za przysłowiowy talerz zupy. Dziewczyny w szczególnie trudnej sytuacji wyceniały swoje usługi na 50 gr - za tyle można było kupić bochenek chleba. Tym samym ich usługi były dostępne nawet dla mało zarabiających robotników. Prostytucja w okresie przedwojennym była zjawiskiem bardzo powszechnym. We wspomnieniach i starych kronikach co rusz natknąć się można na opisy spacerujących wieczorami kobiet.

fot. NAC

Te, które oferowały swoje ciało za najmniejsze pieniądze, nie dysponowały żadnymi pomieszczeniami, w których mogły przyjmować klientów. Odbywały z nimi szybki stosunek na tyłach jakiegoś budynku lub w krzakach i wracały na swój posterunek, by oczekiwać kolejnych klientów.

Analfabetyzm był problemem zwłaszcza na wschodzie kraju

W 1931 r. przeprowadzono ankietę, w której zapytano Polaków, czy potrafią czytać i pisać. Tereny poszczególnych byłych zaborów znacząco różniły się stopniem rozwoju, co znajduje odzwierciedlenie w danych o analfabetyzmie. Problem ten był szczególnie dostrzegalny w województwach wschodnich. Niechlubny rekord należał do województwa podlaskiego, w którym 48,4 proc. obywateli powyżej dziesiątego roku życia zadeklarowało się jako analfabeci. W województwach centralnych (łódzkim, warszawskim, kieleckim, lubelskim, białostockim) czytać i pisać nie umiało 21-23 proc. ankietowanych. Oddzielne dane dotyczą Warszawy, w której zaledwie co dziesiąty mieszkaniec był analfabetą.

W dwóch województwach, które znajdowały się w zaborze austriackim, wyniki okazały się bardzo różne. W krakowskim przyznało się do tego 13,7 proc. ludzi, a w lwowskim - aż 23,1 proc. Problem praktycznie nie dotyczył województwa śląskiego (1,5 proc. analfabetów). W leżących wcześniej w granicach Prus województwach poznańskim i pomorskim odsetek nie przekraczał 8 proc.

Uśredniając dane, w przedwojennej Polsce 23 proc. obywateli było analfabetami. To zły wynik - szczególnie, gdy wziąć pod uwagę, że w 1919 r. wprowadzono powszechny obowiązek szkolny, który obejmował dzieci w wieku 7-14 lat. Choć nauczanie było bezpłatne, to poziom skolaryzacji, czyli odsetek osób pobierających edukację w stosunku do liczby ludności w określonym przedziale wiekowym był stosunkowo niski, zwłaszcza na wsi. Przykładowo, w roku szkolnym 1928/29 na terenach wiejskich został zrealizowany w 79 proc.

Im wyższy stopień edukacji, tym mniej osób go podejmowało. Dość powiedzieć, że w całym okresie międzywojennym tylko niewiele ponad 80 tys. osób uzyskało wyższe wykształcenie, a ćwierć miliona zdało tzw. dużą maturę, która wieńczyła edukację na poziomie szkoły średniej.

Najwyższy odsetek osób z wykształceniem co najmniej podstawowym występował w dawnym zaborze pruskim, co było kolejnym dowodem na wyraźny podział na Polskę A i Polskę B. Co ciekawe, to używane do dziś rozróżnienie ukuło się właśnie w międzywojniu, a jego autorem jest Melchior Wańkowicz.

Drogi w opłakanym stanie

W Polsce międzywojennej nie tylko brakowało lokali mieszkalnych. Sieć dróg też znajdowała się w opłakanym stanie. W połowie lat 30. łączna długość wszystkich dróg wynosiła blisko 340 tys. kilometrów, ale biorąc pod uwagę gęstość zaludnienia, było to zdecydowanie niewystarczająco. Zresztą zaledwie 58 tys. kilometrów z tej liczby to drogi bite, czyli w jakikolwiek sposób utwardzone.

Drogi kryte kostką granitową, płytami betonowymi lub asfaltem miały długość zaledwie 2,5 tys. kilometrów. Dla porównania obecnie w Polsce mamy sieć autostrad o długości ok. 1,7 tys. kilometrów oraz dodatkowo ok. 2 tys. ekspresówek. To więcej niż dróg utwardzonych w II RP.

Fatalnemu stanowi drogownictwa Jarosław Iwaszkiewicz poświęcił w 1926 r. tekst "Jak się po Polsce jeździ samochodem", zaś "Ilustrowany Kurier Codzienny" pisał w 1938 r.: "Możemy przejechać całkiem wygodnie niektóre odcinki np. do Warszawy, lecz ogół szos to jeszcze wielka nędza. Prawdziwie polskie drogi. Tak mimo woli człowiek, trzęsąc się na ohydnych jej wybojach, podskakując, to wpadając w setki dziur, wsłuchany z niepokojem rychło-li trzaśnie resor lub guma »nawali<<, rozmyśla nad przyczyną takiego stanu. Rozmyśla nad konserwacją polskich dróg".

fot. NAC

Ledwie 7 proc. dróg krajowych miało nawierzchnię w pełni przystosowaną do ruchu samochodowego. Jak bardzo ten wynik zawstydzał Polskę w oczach Europy niech świadczą dane przytoczone przez historyka Piotra Osęka w tygodniku "Polityka": w Danii współczynnik ten sięgał 100 proc., we Francji - 90 proc., w Niemczech - 70 proc., nawet w Czechosłowacji połowa dróg pokryta była asfaltem.

Jak pisał Osęk, w przededniu wojny Sztab Generalny miał nadzieję, że fatalny stan dróg w naszym kraju odbierze Niemcom przewagę płynącą z posiadanych czołgów i dywizji zmotoryzowanych. Gdyby ciężki sprzęt ugrzązł na polnych drogach, losy wojny rozstrzygnęłaby kawaleria.

Już w pierwszych dniach września stało się jasne, że nadzieje były płonne, a w wyniku działań wojennych system dróg został zniszczony praktycznie w 100 proc.

Korzystałam z:

Piotr Osęka, "Znoje na wybojach", "Polityka" z lipca 2011 r.

"Wstydliwe sprawy II RP", wywiad Kacpra Leśniewicza z Urszulą Glensk, "Tygodnik Przegląd" z kwietnia 2015 r.

Filip Springer, "13 pięter", wydawnictwo Czarne, 2015

Małgorzata Machałek, "Przemiany polskiej wsi w latach 1918–1989",_ _Klio. Czasopismo poświęcone dziejom Polski i powszechnym

wiadomości
gospodarka
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
KOMENTARZE
(229)
Kamil
10 miesięcy temu
Dolicz szarą strefę i pracę nieodpłatną, to wynik plonów się zkilkukrotni. Większość tego to luźne domysły, a nie obliczone statystyki.
Górny Śląsk
2 lata temu
Taka zacofana Polska napadła na cywilizowany Górny Śląsk. To nie były żadne powstania tylko wojna domowa mająca na celu oderwanie dla siebie przemysłu. Bez niego dalej bylibyście jak Ukraina.
kbkh
3 lata temu
co osoba to inna opinia, ja znowu słyszałem ze robotnik pracujac 3 dni w tygodniu pod ziemią , poniewaz pracy nie było robil tylko 3 dni , był w stanie utrzymac kobite i 3 dzieci i spłacac hipoteke , takze ile zdań tyle opinii , Generalnie Europa dazy do tego co było kiedyś
rycho
3 lata temu
Wiele komentarzy poniżej, rozczula się nad startem przedwojennej Polski usprawiedliwiając tym samym, złą sytuację ekonomiczno- społeczną na dzień wybuchu II wojny światowej ( pomijam tutaj aspekty polityczno- moralne bo to inna bajka). Niektórzy wręcz stwierdzają, że gdyby u nas nie było "komuny" to byśmy się dużo lepiej rozwinęli. Czy tak by było w rzeczywistości? Zauważmy że w wyniku działań wojennych Polska po 1918 roku utraciła zdecydowanie mniej ( ok. 18%) niż po drugiej wojnie światowej. Oznacza to że PRL miał trudniejszy stan gospodarki niż początek II RP. A po 20 latach sytuacja PRL była dużo lepsza niż II RP tuż przed wybuchem wojny. Rzeczywiście jednak w pewnym momencie, centralnie zarządzanie państwem się nie sprawdziło i taki system winien upaść i upadł. PRL-owi udało się też wykształcić ludzi i zmienić strukturę ludnościową w kraju co stanowiło podwaliny pod przyszłe sukcesy III RP. Chciałem tutaj zaznaczyć ze nie chodzi o chwalenie PRL bo system na to nie zasługuje ale że być może niektóre aspekty były potrzebne byśmy dzisiaj mimo wszystko byli w dużo lepszej sytuacji niż byłby dalszy ciąg II RP. tutaj chyba sprawdziło się powiedzenie nie ma tego złego co na dobre by nie wyszło.
Małgorzata Ko...
3 lata temu
Weszliśmy w trzecie tysiąclecie a w zasadzie w nową erę i epokę. Koncepcje myślenia są bardzo różne, najbardziej destruktywne jest nauczanie religijne. Młody seminarzysta uczy się jak gloryfikować życie, które dotyczy przebrzmiałej epoki. Wiele lat studiów aby napawać się śmiercią.
...
Następna strona