Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na

Spóźniony „efekt stycznia” pomaga giełdowym bykom

0
Podziel się:

Zagranica uderzyła, ponieważ doszła do wniosku, że jesteśmy tańsi od Węgier czy Czech, na świecie po wyborach w Iraku uspokoiło się, a przede wszystkim decyzja SLD o przyjęciu jesiennego terminu wyborów daje jeszcze dużo czasu na spekulacyjną grę.

Spóźniony „efekt stycznia” pomaga giełdowym bykom

Rynek polski

Ostrzegałem od paru tygodni, że byki się nie poddały i za nic mają fundamenty i rzeczywiście - był to jeden z nielicznych tygodni, kiedy to Wigometr, mimo olbrzymiej przewagi byków (55 proc.) prawidłowo prognozował kierunek indeksów. Nawet fakt zbliżania się okresu publikacji wyników kwartalnych bykom nie przeszkodziło. Trzeba zakładać, że to nie były polskie byki. Zagranica uderzyła, bo doszła do wniosku, że jesteśmy tańsi od Węgier czy Czech, na świecie po wyborach w Iraku uspokoiło się, a przede wszystkim decyzja SLD o przyjęciu jesiennego terminu wyborów daje jeszcze dużo czasu na spekulacyjną grę. Spekulacyjną, bo powodu fundamentalnego nie ma. Duży był na przykład popyt na KGHM, mimo że cena miedzi mocno spadała, a kurs złotego się wzmocnił, co zdecydowanie zmniejszy zyski spółki. Najbardziej właśnie tutaj widać było, że mamy do czynienia z dużą spekulacją, a nie z fundamentalnymi zakupami. Uderzenie przyszło zarówno na rynku akcji jak i na walutowym. Dotyczyło to zresztą nie tylko rynku polskiego – w
innych krajach Europy Centralnej było podobnie.

Jeśli chodzi o fundamenty to rynek dostał kolejne dane ostrzegające, że gospodarka zwalnia. Co prawda PKB w 2004 roku wzrósł o 5,4 proc., ale nawet Mirosław Gronicki, minister finansów, ostrzegł, że w czwartym kwartale wzrósł zapewne mniej niż o 4,1 proc., a w pierwszych dwóch kwartałach tego roku też nie będzie najlepiej. Potem sytuacja ma się zdecydowanie poprawić, ale pan minister nie brzmi już tak optymistycznie jak kilka tygodni temu. Nic dziwnego. To inwestycje i wzrost popytu wewnętrznego mają teraz, kiedy eksport tłumiony jest przez mocnego złotego, podnosić PKB. Ograniczę się do przypomnienia, że w 2004 r. wzrosły zdecydowanie mniej niż prognozowano (oczekiwano wzrostu o 10 procent, a było tylko 5,1 proc.). To poważne ostrzeżenie przed tegorocznymi, jeszcze bardziej optymistycznymi oczekiwaniami.

Pamiętajmy o tym, że przed wyborami inwestorzy (nie portfelowi, którzy kupują nasze papiery wartościowe) będą bardzo wstrzemięźliwi z angażowaniem na dłużej kapitału. Kto miałby ten popyt zwiększyć? Warto pamiętać, że w Polsce systematyczny wzrost PKB przynajmniej o 5 proc. rocznie zapewnia zmniejszenie bezrobocia. W pierwszej połowie roku możemy o tym zapomnieć. Potem też dobrze nie będzie. Meryll Lynch stwierdził ostatnio, że PKB w 2005 r. wzrośnie o 3,7, a nie 4 proc. jak prognozowano wcześniej. Uważam, że to jest bardziej prawdopodobne niż rządowe 5 proc. Można powiedzieć, że to, co napisałem pokazuje, jaka sytuacja była w zeszłym roku, a obecnie powinno być lepiej, ale tak nie jest.
Indeks PMI dla sektora produkcyjnego w Polsce spadł w styczniu z poziomu 51,8 do 48,3 pkt. Najniższe wskazania PMI dotyczyły nowych zamówień eksportowych oraz poziomu zapasów. Spadek poniżej 50 pkt sygnalizuje, że gospodarka się kurczy. W USA, czy w Eurolandzie mówiono by już o recesji. U nas nikt nie podniósł alarmu chyba tylko dlatego, że dla naszej gospodarki ten indeks jest podawany w mediach od niedawna i nikt się nim tak naprawdę nie przejmuje. Ale jeśli mówi prawdę to będziemy bardzo zdziwieni danymi makro za pierwszy kwartał.

Pretekstem (wyłącznie pretekstem, bo i tak widać było, że nastąpi wyłamanie) do silnego ruchu na rynku walutowym stała się środowa niefortunna wypowiedź wicepremiera Hausnera, który jest jedną z niewielu osób w rządzie, która przejmuje się silnym złotym. Powiedział, że mocny złoty szkodzi gospodarce i że ta kwestia zostanie poruszona na poniedziałkowym spotkaniu rządu z NBP (z którego zresztą nic zapewne nie wyniknie), ale przyznał, że możliwości oddziaływania na kurs złotego są „bardzo ograniczone”. Natychmiast zresztą skontrował jego wypowiedź minister finansów, który, jak zwykle, zlekceważył ruchy rynku walutowego i stwierdził, że wzrosną inwestycje i popyt wewnętrzny, a to pozwoli wypełnić prognozę mówiąca o 5 proc. wzroście PKB w bieżącym roku. Na skutek przełamania poziomu 4,04 złoty powinien dojść przynajmniej do 3,85, a pewne wydarzenia rynkowe sygnalizują, że i 3,60 nie jest wykluczone.

Na WGPW oscylatory bardzo ładnie się wychłodziły i nic nie stoi na przeszkodzie, żeby indeksy dalej rosły. Gołym okiem widać, że są siły, które zarówno złotego, jak i ceny akcji chcą wygonić do niewyobrażalnych poziomów. I co bardziej istotne nikt im nie będzie się w stanie przeciwstawić. W tej sytuacji uważam, że hossa jeszcze potrwa. Jak długo? Nie mam najmniejszego pojęcia. To jest już tylko spekulacja, więc może się kończyć z dnia na dzień, ale zaangażowany kapitał zapowiada, że ma zamiar u nas pobyć nawet kilka tygodni i tylko jakieś załamanie na giełdach światowych mogłoby zmienić nastawienie tych zagranicznych inwestorów.

Rynek amerykański

Po trzech tygodniach spadków dwa tygodnie wzrostów. Widać, że byki łatwo się nie poddadzą. Faktem jest, że bardzo im sprzyjał układ wydarzeń. Koniec miesiąca pomagał, bo trwało „window dressing”, a początek, bo wtedy do funduszy napływają świeże kapitały. Dodatkowo, a może nawet przede wszystkim, wybory w Iraku zakończyły się lepiej niż oczekiwali tego eksperci. Iracki optymizm to jednak bardzo niepewny i krótkotrwały impuls. Sunnici zbojkotowali wybory, a głosujący Kurdowie i szyici mają zamiar przejąć władzę w państwie. Poza tym Irakijczycy w olbrzymiej większości chcą wycofania wojsk okupacyjnych. Sunnici to dwadzieścia procent populacji Iraku, ale 90 proc. wśród wyznawców Islamu. Będą więc mieli dużą pomoc z zewnątrz. Z kolei liczący na przejęcie władzy szyici (50 proc. populacji) to ten sam odłam religii, która zdecydowanie dominuje w Iranie. Jak więc USA może im pozwolić na przejęcie władzy skoro uważa Iran za wroga?

Zgodnie z oczekiwaniami Fed podwyższył stopy procentowe i nie zmienił uzasadnienia. Nie zostało nic z wcześniejszych wypowiedzi członków Fed przygotowujących rynek na mocniejsze podwyżki. Po decyzji EBC zostawiającej stopy na poziomie 2 proc. jego prezes Jean-Claude Trichet powiedział, że inflacja w 2005 r. może spaść poniżej 2 proc. W tej sytuacji oczywiste jest, że EBC bardzo długo nie będzie ruszał stóp, a to zwiększy różnice w rentowności obligacji w USA i Eurolandzie (na korzyść USA). Poza tym wydajność pracy w USA wzrosła w IV kwartale jedynie nieznacznie, a to powinno docelowo zwiększyć zatrudnienie i inflację oraz stopy. To wszystko pomagało dolarowi, któremu w ostatnim tygodniu nic nie było w stanie zaszkodzić. Wydawało się, że straci coś ze swojej siły po danych z rynku pracy, ale wystąpił Alan Greenspan, który wszystko zmienił. Stwierdził, że wydaje mu się, iż zapowiedzi ograniczenia deficytu budżetowego są teraz bardziej poważne niż ostatnio, deficyt handlowy nie może wzrastać w nieskończoność, a
zakupy azjatyckich inwestorów wspierają obligacje. Zauważmy, że tak naprawdę powiedział, że „... presja rynku wydaje się stabilizować i w długim okresie prawdopodobne jest zmniejszenie amerykańskiego deficytu obrotów bieżących”. Tak naprawdę było to tylko chciejstwo. To, że rynek zareagował tak gwałtownie wynika jedynie z wcześniejszego przygotowania do takiego właśnie ruchu. Na początku roku sprawa deficytu zawsze schodzi na plan dalszy. Dopiero w drugiej jego połowie, kiedy już jasne jest, że nie uda się deficytów ograniczyć zaczyna się gra na osłabienie dolara. Na razie nastawienie jest pro-dolarowe i należy spodziewać się, że wkrótce może być testowane dolne ograniczenie czteroletniego kanału trendu wzrostowego na poziomie 1,27 USD.

Trzeba sobie postawić pytanie: co by się stało, gdyby dolar w ciągu ostatnich 3 lat tak mocno nie osłabł? Jak wtedy wyglądałaby gospodarką amerykańska i co będzie się działo teraz, kiedy amerykańska waluta zaczyna się wzmacniać? Szczególnie, że indeks BDI pokazuje, że globalna gospodarka zwalnia. Inwestorzy giełdowi na razie nie zadają sobie takich pytań, ale już w drugiej połowie roku zaczną o tym myśleć. Faktem jest jednak, że Alan Greenspan, w swojej chęci dobrego zakończenia kariery jako szef Fed, doprowadza do kolejnego budowania niezwykłych balonów spekulacyjnych. Jego wypowiedzi i powolne podnoszenie stóp wywołują wzmocnienie dolara, absurdalne wprost obniżenie rentowności obligacji, a co za tym idzie rynkowych stóp procentowych. To lawinowo będzie zwiększało inwestycje typu „carry trade” (tym tematem zajmę się za parę tygodni), a co za tym idzie i tak już olbrzymie zadłużenie państwa i konsumentów. Kiedy te balony w końcu pękną to zacznie się rzeczywiście gospodarczy Armagedon, o który swego czasu
pisał Stephen Roach. Ale u steru Fed w przyszłym roku będzie już ktoś inny...

W krótkim okresie taka polityka Fed będzie pomagała rynkowi akcji. Inwestorzy nie patrzą już w ogóle na pogarszające się fundamenty i trudno od nich tego wymagać. W tym tygodniu dostaniemy niewiele informacji, zarówno jeśli chodzi o wyniki kwartalne spółek jak i o dane makro. Najważniejsze będą wyniki kwartalne Cisco i Dell Computer, a jeśli chodzi o dane makro to bilans handlu zagranicznego i w mniejszym stopniu deficyt budżetowy. W piątek rozpoczęło się spotkanie grupy G-7, ale potrwa do niedzieli, więc dopiero w poniedziałek zobaczymy reakcję. Oczywiście najbardziej istotne jest to czy Chiny dojdą do porozumienia z resztą świata na temat losów juana. Uważam, że najbardziej prawdopodobne jest, że zamiast z dolarem juan zostanie powiązany z koszykiem walut. Nie da się postawić prognozy jak taka zmiana wpłynęłaby na rynek walutowy, bo diabeł leży w szczegółach – nie wiemy jak byłby skonstruowany koszyk i jak reagowałyby Chiny na jego zmiany. Impulsy przeniesione z zeszłego tygodnia powinny nadal pomagać
bykom. Wcale się nie zdziwię, jeśli S&P 500 zaatakuje opór z zeszłego roku, a dolar będzie się nadal wzmacniał.

Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
KOMENTARZE
(0)