Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na
Łukasz Pałka
|

Szwajcarska afera: miało być 10 proc. zysku, oszczędności zniknęły

0
Podziel się:

Inwestorom z Chin obiecywano zyski z inwestycji na rynku walutowym. Zamiast zysków liczą teraz straty

Szwajcarska afera: miało być 10 proc. zysku, oszczędności zniknęły
(Tietew/CC BY-SA 3.0/Wikimedia)

Straty sięgające równowartości prawie pięciu miliardów złotych. Około 30 tysięcy osób, które nie wiedzą, gdzie podziały się ich oszczędności - taki jest finał działalności dwóch firm zarejestrowanych w Szwajcarii, które oferowały inwestycje na rynku walutowym klientom z Chin. Co ciekawe, w dokumentach rejestrowych obu spółek widnieje nazwisko polskiego finansisty mieszkającego w Genewie.

Obiecywano im spore zyski. Zamiast nich zniknęły oszczędności. Setki Chińczyków organizują od kilku tygodni protesty przed ambasadami i konsulatami Szwajcarii w Pekinie oraz Hong Kongu. Jak donosi agencja Bloomberg, część wybrała się również do Europy, by w Genewie i Zurychu wyjaśnić, gdzie podziały się pieniądze, które powierzyli dwóm zarejestrowanym w Szwajcarii spółkom: API Premiere Swiss Trust Ltd (API) i Alpen Asset Management Trust (Alpen). Według relacji poszkodowanych, na początku roku oszczędności zniknęły z kont.

Bloomberg na podstawie rozmów z poszkodowanymi podaje, że obiecywano im zyski na poziomie 10 procent miesięcznie, które miały być osiągnięte dzięki inwestycjom na rynku walutowym forex. Poszkodowani szacują swoje łączne straty na 1,2 miliarda franków szwajcarskich, czyli równowartość prawie pięciu miliardów złotych. Dla porównania, to ponad pięć razy więcej niż wynoszą roszczenia oszukanych w aferze Amber Gold.

Biura firm stoją puste. Pieniądze zniknęły z kont

W dokumentach rejestrowych obu firm (API i Alpen) pojawia się polskie nazwisko: Aleksander Kaja. W dokumentacji figuruje on jako członek zarządu API w okresie od listopada 2013 do 21 stycznia 2015 oraz jako udziałowiec i członek zarządu Alpen od 2012 roku.

Z dostępnych w sieci informacji można dowiedzieć się, że to Polak mieszkający w Genewie, związany z rynkiem walutowym i zaangażowany również w inne biznesy, m.in. z zakresu bankowości. Jego nazwisko pojawia się również wśród panelistów spotkań dla inwestorów organizowanych w Polsce.

Money.pl udało się skontaktować z Aleksandrem Kają. Ten jednak odmówił komentarza, stwierdzając, że nie musi się "z niczego nikomu tłumaczyć".

Bloomberg podaje, że biura firm w Genewie i Hong Kongu stoją puste, a czynsze za ich wynajem nie zostały uregulowane. Cytowani przez agencję inwestorzy twierdzą, że po tym, gdy ich pieniądze zniknęły z kont, pracownicy API najpierw informowali ich o ataku hakerskim, prosząc o cierpliwość, a potem kontakt z nimi zupełnie się urwał.

- Szwajcaria słynie ze swojego sektora finansowego. Inwestycje w tym kraju są uważane za bezpieczne - żali się w rozmowie z Bloombergiem Han Mingyun, która powierzyła API równowartość 45 tysięcy dolarów.

Według innych osób, które straciły oszczędności, API i powiązane z nią spółki były bardzo aktywne na rynku azjatyckim, by przyciągnąć klientów. Organizowano m.in. spotkania dla inwestorów w Hong Kongu z darmowymi przelotami i noclegami w pięciogwiazdkowych hotelach. Stronę internetową API, która już zniknęła z sieci, ozdabiały z kolei zdjęcia jachtów i luksusowych aut, zachęcające do inwestycji.

Wykorzystali dobry wizerunek Szwajcarii

Jak dowiedział się Money.pl, sprawę bada obecnie Szwajcarski Nadzór Rynków Finansowych (FINMA). Według informacji przekazanych nam przez FINMA, obie spółki już 16 stycznia tego roku znalazły się na szwajcarskiej liście ostrzeżeń publicznych, podobnej do tej, którą w Polsce publikuje Komisja Nadzoru Finansowego i gdzie na długo przed wybuchem afery widniała m.in. nazwa Amber Gold.

- FINMA wszczęła wstępne dochodzenie przeciwko API i Alpen - informuje Money.pl Vinzenz Mathys, rzecznik FINMA. - Dochodzenie wykazało, że API i Alpen oferowały klientom dostęp do platformy forex, prosząc ich jednocześnie o przesyłanie pieniędzy na rachunki w powiązanych spółkach, mających siedziby poza Szwajcarią - tłumaczy. Podkreśla, że ani jedna ani druga firma nie miały wymaganych licencji, by oferować możliwość handlu na rynku forex. Urzędnicy badają teraz, w jaki sposób pieniądze były inwestowane i gdzie dokładnie przekazywane. Nie jest bowiem jasne, czy środki w ogóle były lokowane na rynku walutowym.

Vinzenz Mathys zaznacza jednocześnie, że obie firmy wykorzystały dobry wizerunek Szwajcarii jako bezpiecznego centrum finansowego, choć prowadziły swoją działalność głównie poza jej granicami.

Według przekazanych Money.pl przez FINMA informacji wobec obu spółek prowadzone jest w tej chwili postępowanie upadłościowe, a wierzyciele mogą zgłaszać swoje roszczenia. Skalę strat poniesionych przez inwestorów rzecznik FINMA określił jako "znaczącą". Odmówił jednak odpowiedzi na pytanie, czy wspomniany wcześniej Polak był już przesłuchiwany w sprawie, tłumacząc to procedurami związanymi z postępowaniem.

To przestroga dla polskich inwestorów

Mecenas Wojciech Chabasiewicz, prawnik specjalizujący w tematyce rynków finansowych, nie jest zaskoczony. - Wygląda na to, że model działania firm był taki, by z jednej strony przekonać klientów do tego, że będą mieli spore zyski dzięki foreksowi, a z drugiej - uwiarygodnić się, wykorzystując do tego wizerunek bezpiecznej Szwajcarii - mówi w rozmowie z Money.pl.

Podkreśla, że ta sprawa jest przestrogą również dla polskich inwestorów, którzy cały czas bywają bardzo łatwowierni oraz dają się nabrać na obietnice łatwych i wysokich zysków. - Największy problem dotyczy platform transakcyjnych rejestrowanych poza Polską i poza Unią Europejską, najczęściej w egzotycznych krajach. Nie podlegają one ani polskiemu, ani unijnemu nadzorowi. I gdy taka firma rozpłynie się w powietrzu, pieniądze są praktycznie nie do odzyskania - podkreśla Chabasiewicz.

Dlatego, według niego, najbezpieczniej jest inwestować za pośrednictwem brokerów, którzy podlegają unijnemu, a najlepiej polskiemu nadzorowi. W tym ostatnim przypadku dochodzimy roszczeń w Polsce, co jest tańsze i łatwiejsze. Nie daje to rzecz jasna gwarancji, że klienci nie stracą pieniędzy, ale już "na własne życzenie". Bo inwestowanie na rynku walutowym jest bardzo ryzykowne.

Co roku przypomina o tym Polakom Komisja Nadzoru Finansowego. Jej wyliczenia pokazują, że ponad 80 procent inwestorów, którzy lokują środki na rynku walutowym, ponosi straty. Jednocześnie trzeba pamiętać o tym, że ze względu na stosowanie tzw. dźwigni finansowej straty na rynku walutowym mogą być nawet wyższe od zainwestowanych kwot.

Czytaj więcej w Money.pl

wiadomości
gospodarka
gospodarka polska
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
money.pl
KOMENTARZE
(0)