Brytyjski premier, Gordon Brown postanowił rozpisać za miesiąc wybory do Izby Gmin. Punktualnie o 11 udał się z Downing Street w 4-minutową podróż do Pałacu Buckingham, aby poprosić królową Elżbietę o rozwiązanie obecnego parlamentu.
Jak każe brytyjski obyczaj, ta audiencja puści w ruch maszynerię wyborczą, choć de facto kampania trwa już od wielu miesięcy. W zeszłym roku sondaże opinii wyborców dawały konserwatywnej opozycji niemal dwukrotną przewagę nad labourzystami, a premier Gordon Brown bił wszelkie historyczne rekordy niepopularności. Teraz Partia Pracy odbiła się od dna, a konserwatyści - mimo że prowadzą - nie mogą być pewni zwycięstwa.
Komentatorzy zastanawiają się nad konsekwencjami wyrównanego wyniku, który nie da żadnej partii zdecydowanej przewagi i może wymusić pierwszy od II wojny światowej gabinet koalicyjny. Na te wybory wpłynie na pewno fatalny stan finansów państwowych - 13-procentowy deficyt budżetu, chwiejność gospodarki po półtorarocznej recesji, ale też seria strajków oraz zeszłoroczny skandal z wydatkami poselskimi, który zaszkodził wszystkim partiom.
Przed tymi wyborami, po raz pierwszy w brytyjskiej polityce, dojdzie do dwóch telewizjnych debat liderów trzech największych partii - w amerykańskim stylu. Po raz pierwszy też, również wzorem Stanów Zjednoczonych, na wynik brytyjskich wyborów może wpłynąć kampania internetowa.