Trwa ładowanie...
Notowania
Przejdź na

Nie święci perły lepią. O Teresie Marczewskiej z Gdańska

0
Podziel się:

Przestała grać po śmierci syna. Gdy sama zachorowała na raka, zbudowała teatr w hospicjum. O Teresie Marczewskiej, wolontariuszce z Gdańska i byłej aktorce, pisze Irena Łaszyn

Nie święci perły lepią. O Teresie Marczewskiej z Gdańska

Grała kiedyś w spektaklu "Bezimienna gwiazda". Tekst napisał rumuński dramaturg Michail Sebastian, a działo się to w czasach, gdy gdyński Teatr Miejski im. Gombrowicza był jeszcze Teatrem Ziemi Gdańskiej. Dokładnie: W 1968 roku. Sztuka opowiadała o sennym miasteczku, pięknej nieznajomej i astronomie, który odkrył nową gwiazdę. Pewnego razu zatrzymał się pociąg, który zawsze mijał dworzec i na peronie pojawiła się Ona, osoba z lepszego świata. Oczarowała mieszkańców, jemu skradła serce. Ale następnego dnia zniknęła, choć miała zostać na zawsze, bo gwiazdy nigdy nie opuszczają swoich orbit. Na ścianach - pośród wielu innych - fotosy z tego spektaklu. Z urodziwą blondynką na pierwszym planie. Ta blondynka to ona: Teresa Lepkowska. Lepkowska? A, tak - tak się wtedy nazywała. Jeszcze jeden dowód na to, że z tymi orbitami to bujda. Oczywiście, Boże broń, ona nigdy do roli gwiazdy nie pretendowała. Owszem, grała tu i tam, w Łodzi, Olsztynie, Gnieźnie, Gdyni. Pracę traktowała serio, dostawała oklaski i nagrody, ale
we wszystkim zachowywała umiar. Ważniejsze były - co za banał - życiowe role. Rola matki, rola córki. Mama długo chorowała na raka, leżała nieprzytomna, ocknęła się dopiero przed śmiercią. - Dziękuję, że byłaś - powiedziała. I zgasła. Syn miał 23 lata, pływał, był morskim ratownikiem. Którejś nocy, tuż przed rejsem, źle się poczuł. Próbowała wezwać pogotowie. Ale nie mogła się dodzwonić, bo do telefonu podłączył się jakiś pajęczarz. Był rok 1989, to się wtedy zdarzało. Po kolejnej nieudanej próbie, zdesperowana, krzyknęła do słuchawki, choć wcale tak nie myślała, nie zdawała sobie z tego sprawy: - Rozłącz się, moje dziecko umiera! Rozłączył się. Było już jednak za późno. Za późno na cokolwiek. Ziemowit umarł naprawdę. To był zawał serca. - Odeszłam z teatru, bo bałam się swoich reakcji - mówi. - Bałam się kolejnych ról. A najbardziej ze wszystkiego - roli matki. Przez kolejne lata pracowała w Klubie Garnizonowym w Gdańsku. Zajmowała się głównie dziećmi. Bawiła się z nimi w teatr, zabierała do lasu i na
plażę. Trwała. * Ziemowit jest na każdej ścianie i na każdej półce. Uśmiecha się z każdego kąta. Jest wśród zdjęć teatralnych i wśród zdjęć kotów. Wśród pejzaży, które lubiła fotografować i wśród świętych obrazków. To był jego pokój, a teraz jest jej. Tu przyjmuje gości, parzy kawę z imbirem, obmyśla scenariusze spektakli. - Spektakli? - A, tak. Po wielu latach przerwy znowu zajęłam się teatrem. W gdańskim Hospicjum im. ks. E. Dutkiewicza, gdzie jestem wolontariuszką medyczną. - Od dawna? - Szósty rok, czyli od czasu, gdy zachorowałam na raka. Skoro mnie uratowali, doszłam do wniosku, że muszę za to życie zapłacić. Chodzę tam we wtorki, czwartki, soboty. I we wszystkie inne dni, gdy jestem potrzebna. Staram się pomagać i staram się rozweselać. Hospicjum, to też życie. Długo by o tym opowiadać Ostatnio wymyśliła, że wystawi sztukę. Wybrała "Sąd" według Jerzego Jurandota. Taką minikomedię, ku pokrzepieniu serc. Aktorami zostali wolontariusze i pracownicy Fundacji Hospicyjnej. Role opanowali, ale nie mieli za
bardzo czasu na próby. Cud, że się nie sypnęli przed szerokim audytorium. Wśród widzów byli bowiem chorzy i były ich rodziny. Wszyscy się nieźle bawili. Ostatnio zagrali w kościele pw. Matki Boskiej Częstochowskiej. Trochę się bali, że ktoś się oburzy na zbyt frywolne kwestie. Bo "Sąd", to rzecz o kradzeniu pocałunków. Ale nawet ksiądz się uśmiał i głośno klaskał.

wiadomości
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
KOMENTARZE
(0)