Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na

55. rocznica jednej z największych powojennych tragedii w górnictwie

0
Podziel się:

Około stu zabitych górników, trwająca kilka
tygodni akcja ratunkowa w skrajnie trudnych warunkach, zakłamane
informacje o katastrofie - to obraz tragicznego pożaru w
nieistniejącej już kopalni "Barbara-Wyzwolenie" w Chorzowie.

Około stu zabitych górników, trwająca kilka tygodni akcja ratunkowa w skrajnie trudnych warunkach, zakłamane informacje o katastrofie - to obraz tragicznego pożaru w nieistniejącej już kopalni "Barbara-Wyzwolenie" w Chorzowie.

W sobotę minie 55 lat od tej tragedii, zaliczanej do największych w powojennej historii polskiego górnictwa. Doszło do niej 21 marca 1954 roku.

Rok później, w 1955 r. w gliwickiej kopalni "Sośnica" zginęło 42 górników, a w kolejnym roku w kopalni "Chorzów" - 30 osób. W 1958 r. w kopalni "Makoszowy" w Zabrzu życie straciło 72 górników. We wszystkich tych wypadkach górników zabiły podziemne pożary.

Choć od tragedii w kopalni "Barbara-Wyzwolenie" minęło ponad pół wieku, nadal nie wszystkie okoliczności tragedii są w pełni jasne. Krótko po wypadku prasa podawała, że zginęło 45 osób. Potem przyznano, że ofiar było ponad 80. Dziś wiadomo, że było ich jeszcze więcej. Niektóre źródła mówią o 94, jeszcze inni badacze są zdania, że mogły zginąć 103 osoby. Trudno to ustalić, bo np. jeżeli zmarły nie miał rodziny, jego śmierć tuszowano.

Przed pięcioma laty, podczas sesji naukowej z okazji 50-lecia katastrofy, ratownik górniczy Gerard Libera, którego ojciec brał udział w akcji ratowniczej, wspominał, że oficjalnie celowo zaniżano liczbę ofiar, by nie odstraszać ludzi od pracy w górnictwie. Znaczenie miało również to, że w kopalniach zatrudniano m.in. więźniów, żołnierzy i junaków Służby Polsce.

Do tragedii doszło w niedzielę. Pożar zauważono około 19.00 w pokładzie 501. Wszystko wskazuje na to, że jego przyczyną było zaprószenie ognia, być może od górniczej lampki. Potem zapaliła się taśma transportująca urobek. Dziś wiadomo, że kopalnia była źle przewietrzana i źle zabezpieczona przed pożarami. Popełniono wiele błędów technicznych i organizacyjnych. Duża część pracowników nie miała żadnego górniczego przeszkolenia.

Liczbę ofiar powiększył chaos w prowadzeniu akcji krótko po pojawieniu się ognia. Odwrócenie się prądu powietrza spowodowało silne zadymienie całej kopalni. Wśród ofiar byli górnicy pracujący nawet w odległych od źródła pożaru rejonach, ponieważ nie powiadomiono ich na czas o wypadku. Zatruli się tlenkiem węgla.

Ryszard Kurek ze Stowarzyszenia Miłośników Chorzowa, który badał dokumenty i zbierał informacje związane z pożarem, w swoim opracowaniu ocenił, że duży zasięg i aż tak tragiczny bilans pożaru to efekt wielu czynników, składających się na codzienne życie w Polsce epoki stalinowskiej.

Na rozmiary katastrofy wpłynęły m.in. ewidentne braki w wyszkoleniu dużej części załogi - spowodowane także tym, że w kopalni zatrudniano więźniów, żołnierzy i junaków Służby Polsce oraz dużą rotacją pracowników. Ryszard Kurek wskazał też na niedostateczne wyposażenie górników w środki ochrony dróg oddechowych, słabą znajomość miejsca pracy, brak dostatecznej liczby środków łączności w wyrobiskach oraz niewystarczające wyposażenie i organizację służb ratownictwa górniczego.

Pożar wybuchł prawdopodobnie w pobliżu szybu - napływające nim świeże powietrze podsycało ogień. Pod ziemią pracowało wtedy prawie 400 osób. Uratowało się ok. 300. Najwięcej ofiar - ponad 50 - ratownicy wydobyli w pierwszych czterech dobach akcji. Na ostatnie zwłoki natrafiono po prawie dwóch tygodniach.

Pożar odciął części załogi drogę ucieczki. Inni mogliby bezpiecznie wycofać się, gdyby na czas powiadomiono ich o tym, co się dzieje. Ogień rozprzestrzeniał się jednak bardzo szybko. Górnicy ginęli od wysokiej temperatury i dusili się z powodu braku tlenu. Część próbowała się ukryć, nie miała jednak szans w atmosferze niezdatnej do oddychania, tym bardziej, że zawiodła wentylacja - zatrzymanie wentylatora miało zasadniczy wpływ na tempo i kierunek rozprzestrzeniania się dymów pożarowych.

Bilans ofiar powiększyła panika. 50-osobowa grupa górników mogła się uratować, gdyby poszła w kierunku, gdzie zadymienie było wówczas niewielkie. Wybrali jednak drogę zadymionym przekopem w kierunku oddalonego o ok. 1,5 km szybu "Maria". Zginęli 2-3 minuty później, po przebyciu zaledwie 150-200 m.

Akcja odgazowania wyrobisk kopalni trwała 32 dni, likwidacja pożaru w miejscu, w którym powstał, kolejne 20 dni. Wychładzanie pola pożarowego zajęło dwa miesiące. Otwarcia tego pola dokonano w lipcu 1954 r., ale najbardziej poszkodowanego oddziału nie uruchomiono do końca roku.

Po tragedii, wiosną 1954 r., sprawę bezpieczeństwa w górnictwie omawiało Biuro Polityczne KC PZPR. Jednak dopiero w kolejnych latach wprowadzono m.in. zakaz używania pod ziemią otwartego ognia. Później wyposażenie kopalń wzbogacono o tzw. aparaty ucieczkowe, umożliwiające oddychanie w warunkach silnego zadymienia i wysokich stężeń gazów pożarowych. (PAP)

mab/ abe/ mow/

wiadomości
pap
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
PAP
KOMENTARZE
(0)