Dwudniowy protest społeczny przeciwko rządom konserwatywnego prezydenta Chile Sebastiana Pinery zakończył się aresztowaniem około 1400 jego uczestników, ale Pinera, którego popiera tylko co czwarty obywatel kraju, wezwał w piątek przeciwników do dialogu.
Wobec gwałtownego przebiegu demonstracji towarzyszących, zwłaszcza w Santiago, dwudniowemu strajkowi powszechnemu, którego celem było m.in. wymuszenie zmian w składzie konserwatywnego rządu neoliberałów, rząd wyprowadził czołgi na ulicę. Stało się to po raz pierwszy od czasów dyktatury Augusto Pinocheta (1973-1990).
W czasie starć między demonstrantami a policją i wojskiem rannych zostało ponad 150 karabinierów i 53 cywilów.
Zginął też 14-letni chłopiec.
Jednym z najważniejszych żądań demonstrantów, wśród których przeważała młodzież, było zwiększenie nakładów na niedofinansowaną edukację publiczną i zniesienie opłat za studia.
W piątek, po zakończeniu strajku, prezydent Pinera wezwał rodaków w przemówieniu telewizyjnym do podjęcia dialogu "w atmosferze pokoju, a nie wojny".
Sam Pinera, którego opozycyjna prasa chilijska określa jako "najbardziej niepopularnego prezydenta Chile" od czasów Pinocheta, na tydzień przed strajkiem przyznał w publicznym przemówieniu: "Chilijczycy buntują się przeciwko +nadmiernej nierówności+ w kraju, który ma najwyższe dochody w przeliczeniu na mieszkańca w Ameryce Łacińskiej, ale odznacza się także jednym najbardziej nierównych podziałów dochodu narodowego w regionie".
"Ludzie - dodał Pinera - domagają się bardziej sprawiedliwego społeczeństwa (...) ponieważ nierówności, jakie mamy w Chile, są nadmierne i - w moim odczuciu - niemoralne". (PAP)
ik/ mc/
9659816