W Sinkiangu na północnym zachodzie Chin w poniedziałek, w rocznicę wybuchu w stolicy prowincji, Urumczi, największych zamieszek między rdzennymi Ujgurami a napływowymi Chińczykami wzmocniono środki bezpieczeństwa. Pomimo napięcia nie widać oznak niepokojów.
Urumczi patrolują grupy milicjantów. Na lotniskach, dworcach autobusowych i kolejowych przeszukiwane są bagaże podróżnych.
W oświadczeniu wydanym w niedzielę, biuro bezpieczeństwa publicznego poinformowało o rozpoczętych kampaniach rekwizycji nielegalnie posiadanej broni i materiałów wybuchowych. Podano też, że w okręgach o wyższej przestępczości wzmocniono środki bezpieczeństwa.
Tuż przed rocznicą zamieszek etnicznych w stolicy Regionu Autonomicznego Sinkiang-Ujgur zainstalowano kamery o wysokiej rozdzielczości, które umieszczono w ponad 4 tys. miejsc publicznych: na ulicach, w autobusach, szkołach, supermarketach i centrach handlowych.
W lipcu 2009 roku napięcia między Ujgurami a Hanami, stanowiącymi chińską większość, przekształciły się w zamieszki na ulicach Urumczi. Według władz zginęło 197 ludzi.
Jak podał w poniedziałek ujgurski działacz Dilxat Raxit, ludzie w Sinkiangu poinformowali telefonicznie jego organizację, że dostali ostrzeżenie, by nie organizować żadnych ceremonii upamiętniających zabitych rok temu.
Ujgurzy są ludem pochodzenia tureckiego i posługują się językiem z tej rodziny językowej, bliższym językom Azji Środkowej. Wyznają w większości islam.
Chińscy przywódcy głoszą, że wszystkie mniejszości etniczne traktowane są jednakowo. Podkreślają, że w Sinkiangu zasobnym w złoża ropy naftowej i gazu inwestowane są w modernizację regionu miliardy dolarów. W maju rząd zapowiedział, że w przyszłym roku na rozwój region dostanie 1,5 mld dolarów.
Wielu Ujgurów utrzymuje jednak, że są dyskryminowani w pracy, nie mogą dostać pożyczek ani paszportów.
Zdaniem profesora ekonomii z Pekinu Ilhama Tohtiego, z pochodzenia Ujgura, którego zatrzymywano za otwarte krytykowanie problemów w Sinkiangu, Ujgurzy boją się mówić, co myślą.
"Nie ufają nawet swoim przyjaciołom i kolegom, a co dopiero Hanom i rządowi" - powiedział, dodając, że ludzie boją się, że trafą na informatorów władz. "Ludzie boją się wyrażać swoje opinie i boją się, że powiedzą coś, co może źle odbić się na ich życiu" - powiedział. (PAP)
klm/ kar/
6562902 arch.