Kierownictwu Departamentu Stanu udało się ostatecznie znaleźć ochotników do pracy na wakujące stanowiska w ambasadzie USA w Iraku, więc nie będzie musiało nakazywać dyplomatom pracy na tej trudnej i niebezpiecznej placówce.
Poinformował o tym w piątek rzecznik resortu Sean McCormack. Wcześniejsza zapowiedź sekretarz stanu Condoleezzy Rice, że w Bagdadzie brakuje 48 dyplomatów i jeśli nikt się nie zgłosi dobrowolnie, będzie się tam wysyłać ludzi z nakazami pracy, wywołała otwarty bunt w Departamencie Stanu.
Na publicznym zebraniu przed dwoma tygodniami urzędnicy resortu krytykowali kierownictwo, w tym szefową dyplomacji, twierdząc, że nie dba o swój personel. Zwracano uwagę, że wysłanie na placówkę do Iraku grozi utratą życia.
Rice ma wkrótce oficjalnie zawiadomić o odwołaniu przymusowych wyjazdów do Iraku dzięki zgłoszeniu się ochotników. W telegramie na ten temat znajdzie się jednak informacja, że departament zastrzega sobie prawo do nakazowego kierowania na placówkę w tym kraju, jeżeli zajdzie konieczność.
W regulaminie pracy Departamentu Stanu i przysiędze, jaką składają dyplomaci, znajduje się od dawna możliwość obligatoryjnej pracy na placówkach. Praktyki takiej nie stosowano jednak od czasu wojny wietnamskiej (1965-1973).
Amerykańska misja dyplomatyczna w Iraku jest największa ze wszystkich - pracują tam setki ludzi. Przebywają oni tam bez rodzin, ale tylko do roku, co oznacza konieczność częstej rotacji personelu. W lecie przyszłego roku trzeba będzie wymienić około 250 pracowników.
Departament Stanu zatrudnia na całym świecie 57 tys. osób, z czego większość to cudzoziemcy pracujący w amerykańskich ambasadach i konsulatach. Amerykanów jest 11 tys., w tym 6500 dyplomatów.
Tomasz Zalewski (PAP)
tzal/ mc/