Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na

USA: Piąta rocznica 11 września 2001: jak atak zmienił politykę Ameryki wobec świata

0
Podziel się:

W odpowiedzi na atak terrorystyczny na USA
z 11 września 2001 r., prezydent George W. Bush ogłosił "wojnę z
terroryzmem".

W odpowiedzi na atak terrorystyczny na USA z 11 września 2001 r., prezydent George W. Bush ogłosił "wojnę z terroryzmem".

W październiku 2001 r. wojska amerykańskie dokonały inwazji na Afganistan, gdzie pod ochroną fundamentalistyczno-muzułmańskiego rządu talibów działały bazy Al-Kaidy. Reżim talibów upadł na przełomie listopada i grudnia. Schwytano wielu bojowników dżihadu, ale przywódca islamskiej Al-Kaidy Osama bin Laden zdołał zbiec i schronił się na górskim, trudno dostępnym pograniczu Afganistanu i Pakistanu.

W niespełna dwa miesiące później, w dorocznym orędziu o stanie państwa, Bush zapowiedział krucjatę przeciwko "osi zła", do której zaliczył Irak, Iran i Koreę Północną - państwa, które oskarżył o sponsorowanie terroryzmu i gromadzenie broni masowego rażenia. Zagroził też bliżej nieokreślonymi konsekwencjami wszystkim krajom wspomagającym terrorystów, zgodnie z zasadą, że te, które dostarczają im broni, funduszy lub schronienia, są równie odpowiedzialne, jak one sami. Nazwano to "doktryną Busha".

Nowa strategia, sugerująca konieczność prewencyjnych akcji zbrojnych w celu uprzedzenia następnych ataków na USA, była dziełem neokonserwatystów, ideologów republikańskiej prawicy mających największe wpływy w Białym Domu, Pentagonie i biurze wiceprezydenta Dicka Cheneya. Już w latach 90., zanim doszli do władzy, głosili oni potrzebę umocnienia hegemonii USA na świecie, korzystając z zakończenia zimnej wojny i upadku ZSRR.

Imperialna wizja miała w ich oczach uzasadnienie moralno- historyczne: Ameryka ma dziejową misję szerzenia na świecie demokracji, swoich liberalnych koncepcji oraz praw człowieka jako wartości uniwersalnych, których pragną jakoby wszystkie narody.

Nowa doktryna znalazła poparcie społeczne na fali patriotyzmu po 11 września; powszechnym zjawiskiem były wtedy samochody z chorągiewkami w barwach narodowych.

20 marca 2003 r. wojska USA i koalicji międzynarodowej - z udziałem m.in. Polski - zaatakowały Irak. Bush tłumaczył inwazję posiadaniem przez totalitarny reżim Saddama Husajna broni masowej zagłady i jego powiązaniami z Al-Kaidą, przez co miał stanowić zagrożenie dla pokoju i bezpieczeństwa. Akcja nie była bezpośrednio usankcjonowanza mandatem Rady Bezpieczeństwa ONZ.

Siły koalicji zdobyły Bagdad i usunęły rządy Husajna w ciągu trzech tygodni. Irakijczycy witali zwycięskie wojska jak wyzwolicieli spod tyranii.

Bez porównania trudniejsza okazała się jednak następna faza wojny: okupacja Iraku nazwana "operacją stabilizacyjną". Jej celem ma być stworzenie warunków rozwoju demokracji i pozostawienie reprezentatywnego i stabilnego rządu, zdolnego do utrzymania pokoju wewnętrznego i obrony kraju przed wrogami.

Ruch oporu, który pojawił się zaraz po obaleniu Saddama, złożony z byłych ludzi reżimu, rodzimych islamskich ekstremistów i dżihadystów (w potocznym znaczeniu - uczestników islamskiej Świętej Wojny) z zagranicy, od ponad trzech lat wciąż atakuje wojska okupacyjne. W walkach i zamachach bombowych zginęło już ponad 2650 żołnierzy amerykańskich, ponad 100 żołnierzy innych krajów koalicji oraz nieznana liczba cywilnych Irakijczyków (szacuje się ją na 30-40 tysięcy).

Natężenie przemocy nie zmalało po schwytaniu w grudniu 2003 r. Saddama Husajna i zabiciu w czerwcu 2006 r. szefa Al-Kaidy w Iraku Abu Musaba az-Zarkawiego. Spokoju nie przyniosły też wybory parlamentarne w grudniu zeszłego roku, po których powołano pierwszy demokratyczny rząd premiera Nura al-Malikiego. Ostatnio nasilają się starcia, zamachy i skrytobójcze mordy popełniane przez członków dwóch głównych frakcji religijnych w Iraku: sunnitów i szyitów. Według niektórych ocen, przybrały one już charakter wojny domowej.

Po ponad trzech latach od inwazji, bilans wojny - w powszechnej opinii - jest zdecydowanie negatywny. Jej oficjalne uzasadnienia okazały się fikcją: broni masowego rażenia w Iraku nie znaleziono, nie ma też żadnych dowodów na kontakty reżimu Saddama z Al-Kaidą.

Od pewnego czasu administracja Busha usprawiedliwia wojnę potrzebą zaprowadzenia demokracji w Iraku, która będzie - jak twierdzi - promieniować przykładem na cały Bliski Wschód. Demokracja, w przeciwieństwie do rządzących wszędzie w krajach arabskich dyktatur, zdaniem neokonserwatystów, "wysusza glebę" dla terroryzmu.

Krytycy jednak ostrzegają, że obecna sytuacja w Iraku - który nie ma żadnych tradycji demokratycznych i w czasach kolonialnych powstał jako sztuczny zlepek rozmaitych grup etniczno-religijnych - zapowiada raczej rozpad kraju, jeśli wycofają się stamtąd wojska amerykańskie. Na tym zaś zyskałby przede wszystkim szyicki Iran, już teraz wspomagający irackich radykałów szyickich i planujący zbrojenia nuklearne.

Tymczasem w USA narasta niechęć do wojny w Iraku - o ile na początku popierało ją ponad 70 procent Amerykanów, to obecnie już tylko około 20-30 procent uważa, że ma ona sens. W Kongresie nasilają się wezwania do wycofania wojsk albo przynajmniej podania terminarza ich ewakuacji.

Bush i solidaryzujący się z nim Republikanie stanowczo się temu sprzeciwiają. Argumentują, że rebelianci i islamiści "przeczekaliby" wtedy Amerykę i - po wycofaniu się wojsk - rządy w Iraku objęłaby islamska teokracja, jak w Iranie i Afganistanie, udzielając schronienia międzynarodówce terrorystycznej.

Ostatnio liczba wojsk w Iraku nawet wzrosła - ze 138.000 do około 145.000. Wojna w Iraku - zdaniem krytyków - odwróciła uwagę Ameryki od Afganistanu. Podkreślają oni, że mimo pokonania talibów w 2001 r., znowu odzyskują oni teren, w kraju bezkarnie działają plemienni watażkowie i gangsterzy narkotykowi (produkcja opium), a osadzony przez Amerykanów prezydent Hamid Karzaj rządzi praktycznie tylko w Kabulu. Tymczasem Osama bin Laden nadal uchodzi pogoni w górach na pograniczu z Pakistanem. Jest to znowu - jak oceniają eksperci ds. teroryzmu - główny ośrodek szkolenia dżihadystów.

Fiaskiem - w ocenie większości komentatorów - okazuje się również amerykańska polityka "demokratyzacji" szeroko rozumianego Bliskiego Wschodu. Niemal wszędzie, gdzie administracja Busha zachęcała do wolnych wyborów, do władzy doszli lub przynajmniej zdobyli znaczną część głosów w parlamentach, islamscy fundamentaliści wrogo nastawieni do Zachodu, Ameryki i Izraela. Stało się tak w Autonomii Palestyńskiej (Hamas), Egipcie (Bractwo Muzułmańskie), Iraku (koalicja partii szyickich) i Libanie (Hezbollah). Wszędzie przegrali reformatorzy-liberałowie popierani przez Waszyngton.

Negatywny bilans "wojny z terroryzmem" zamyka nierozwiązany konflikt z Iranem, gdzie fanatyczny prezydent Ahmadineżad, grożący Izraelowi, zmierza do uzbrojenia kraju w broń atomową, oraz ze stalinowską Koreą Północną, która prawdopodobnie już ją posiada.

Na innych frontach polityki międzynarodowej nie jest lepiej. Pogarszają się stosunki USA z Rosją, a Chiny, uchodzące za przyszłe supermocarstwo, wraz z Moskwą sabotują niemal wszystkie poczynania Waszyngtonu w ONZ, w tym przede wszystkim w kluczowej kwestii Iranu. W Ameryce Łacińskiej rządy przejęli politycy lewicowi nieprzyjaźnie nastawieni do USA, tacy jak prezydent bogatej w ropę naftową Wenezueli Hugo Chavez, flirtujący z Fidelem Castro.

Zdaniem krytyków Busha, wszystkie te tendencje przynajmniej częściowo mają swe źródła w "polityce jastrzębi" z ekipy prezydenta. W obliczu aroganckiej i hegemonistycznej postawy Ameryki, świat - argumentują oni - mobilizuje się przeciwko niej, co utrudnia współpracę w walce z islamskim terroryzmem.

Tomasz Zalewski (PAP)

tzal/ mmp/ kan/ gma/

wiadomości
pap
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
PAP
KOMENTARZE
(0)