Nowy tydzień zaczął się niemal dokładnie tak samo, jak skończył się poprzedni. Podczas poniedziałkowej sesji główny giełdowy indeks WIG stracił nieco ponad 2 proc. i zatrzymał się tuż ponad 46,5 tys. pkt.
To oznacza, że inwestorzy na dobre rozpoczęli marsz w kierunku dołka z początku drugiej dekady stycznia. Wtedy, po dramatycznym załamaniu cen, WIG zatrzymał się w okolicach 44,5 tys. pkt. W tempie, w którym indeks spada przez ostatnie dni, do osiągnięcia celu wystarczą raptem dwie sesje.
Sam powrót do dna bessy nie dziwi - większość analityków przewidywała taki właśnie scenariusz. Aby można było na dobre odbić się i zacząć odrabiać straty z fatalnej jesieni i zimy dno musi się ,,ustać" i powinno zostać potwierdzone kilkoma nieudanymi próbami jego przełamania. Pierwsza próba przed nami i można tylko się zastanawiać, czy aby na pewno będzie nieudana. Niestety nie można wykluczyć scenariusza zakładającego pogłębienie styczniowego dołka. Ale po pierwsze na razie nie jest to jeszcze scenariusz podstawowy, a po drugie nawet gdyby do takiego pogłębienia doszło, to nie powinno ono być znaczące.
W poniedziałek inwestorzy nie mieli żadnych szans: po piątkowej mocnej przecenie akcji w USA fatalne wieści nadeszły z Azji, gdzie w poniedziałek rano polskiego czasu indeksy zamknęły się stratami nawet rzędu ponad 4 proc. W dół poszła cała Europa i nasz parkiet wcale nie był w awangardzie spadków. Np. węgierski BUX spadł aż o 3 proc. U nas relatywnie dzielnie trzymały się duże spółki - WIG20 stracił tylko niespełna 1,4 proc. A pod koniec dnia najodważniejsi inwestorzy zaczęli wyraźnie podbierać akcje.
Najwyraźniej zauważyli, że indeks największych spółek ma już tylko niespełna 100 pkt. zapasu do swojego styczniowego dołka usytuowanego w okolicach 2800 pkt. Jest więc okazja do tanich zakupów przy założeniu, że dno bessy uda się obronić. Obroty znowu były bardzo niskie, nie przekroczyły 1,4 mld zł. To o tyle dobra wiadomość, że nie ma masowego wysypu zleceń sprzedaży przy niskich cenach. Przynajmniej na razie.