Jarosław Kaczyński zagrzmiał dostojnie, że zawiesza kampanię wyborczą i jedzie na południe Polski ze względu na zagrożenie powodziowe. Zwykle politycy pojawiali się w takich miejscach dopiero po przejściu fali kulminacyjnej. Deszcz jeszcze nie spadł, a tu i ówdzie można spotkać znanego oficjela, który sprawdza szczelność wałów. Oczywiście, to nie ma nic wspólnego z wyborami. Tylko z wałem!
Powódź odgrywała już znaczącą rolę w polskiej polityce. W lipcu 1997 roku zabiła 56 osób i spowodowała zniszczenia, które oszacowano na około 12 miliardów złotych. Na zalanych terenach nie zabrakło wówczas znanych twarzy, bo jesienią miały odbyć się wybory do Sejmu i Senatu. Jedni na niej wypłynęli, inni z nią spłynęli.
Ludzi którzy stracili domy, pola, uprawy rozpiera żal, liczą na wsparcie - to naturalne. Jak nienaturalna była więc wypowiedź ówczesnego szefa SLD-owskiego rządu Włodzimierza Cimoszewicza, który powiedział powodzianom, że powinni byli się ubezpieczyć. We wrześniu wybory parlamentarne wygrała więc AWS, a lewica musiał zadowolić się drugą pozycją.
W tym roku na najgorsze przygotowują się województwa lubelskie, małopolskie, śląskie, świętokrzyskie i podkarpackie. I wybory też mamy. Nawet podwójne. Najpierw do Parlamentu Europejskiego, a jesienią samorządowe. Deszcz jeszcze nie spadł, a już niektórzy próbują wykorzystać ludzki strach przed żywiołem do budowania kapitału politycznego.
Kaczyński, Hoffman, a wkrótce pewnie i Tusk i jego świta, a potem i wszystkie inne ugrupowania, wyruszają tym razem wcześniej. Pewnie tylko Korwin-Mikke zostanie w domu. Wszyscy czarodzieje będą zaklinać deszcz, a jeśli im się nie uda, staną pewnie na wałach, by podawać worki z piaskiem. Mam jednak nadzieję, że pogoda wykręci im tym razem wała!
Autor felietonu jest dziennikarzem Money.pl
Czytaj więcej w Money.pl