Kto zyska na likwidacji branży futerkowej w Polsce? Kraje, które rozwijają hodowlę takich zwierząt – Rosja, Ukraina, Dania. Wśród beneficjentów będą również niemieckie firmy utylizacyjne, które zdominowały polski rynek.
Bój o likwidację branży futerkowej trwa od kilku lat. Jak twierdzą hodowcy – od momentu, gdy polskie skóry stały się produktem markowym na międzynarodowym rynku, a wartość tej branży wzrosła gigantycznie.
W Polsce mamy ok. 1,2 tys. ferm futerkowych i branża ta bardzo mocno się rozwija. 100 proc. produkcji trafia na eksport. Najwięcej skór rodzimi hodowcy eksportują do Kanady (wartość – 963 mln zł). W całym 2016 roku sprzedali 10 mln sztuk.
Dla porównania – wyprzedzająca nas Dania sprzedała ok. 19 mln sztuk. Futrzarskim światowym potentatem są Chiny. Roczna sprzedaż wynosi tam 20 mln sztuk.
Hodowla zwierząt na futra stanowi znaczną część produkcji rolnej w Polsce, przynosząc krajowi corocznie ok. 2,5 mld złotych. Przeciętne gospodarstwo odprowadza co roku na rzecz państwa ok. 300 tys. zł różnego rodzaju podatków i składek. Jak twierdzą hodowcy, branża daje zatrudnienie – bezpośrednio i pośrednio – kilkudziesięciu tysiącom osób w Polsce. Roczne przychody polskich rolników z hodowli zwierząt futerkowych, w zależności od koniunktury, wynoszą od 400 do 600 mln euro.
Dlaczego więc coraz częściej mówi się o jej likwidacji? Nie spodobało się to m.in. ojcu Tadeuszowi Rydzykowi, dyrektorowi Radia Maryja.
Krytyczne słowa dyrektora TV Trwam dotyczące projektu nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt cytuje "Super Express": Te futerka przejmie kto? Niemcy i Rosjanie najpierw. Czy kto jeszcze? I kotka żałować. Do więzienia wsadzą. Tu się szanuje zwierzątka. Trzeba je szanować, ale równocześnie zabija się dzieci w Polsce. I mówią, że to są katolicy. Pewnie wszyscy byli w kościele na Boże Narodzenie. I co to jest? To jest jakaś schizofrenia. Tu się zastanawiają nad tymi futerkami, rozdzierają szaty. Ale człowieka wolno zabić. I to prawica jest? I to ludzie są?. Rozmawiałem z człowiekiem, który hoduje w Polsce zwierzęta futerkowe, nabrane kredyty, siedem tysięcy ludzi pracuje i gdzie oni teraz mają pójść? Na bruk? Kto zapłaci za te kredyty, kto zapłaci za to wszystko?
Dramatyczne warunki?
To organizacje proekologiczne biją na alarm, twierdząc, że hodowcy źle traktują zwierzęta. Według ekologów na fermach nie przestrzega się wymagań z zakresu ochrony środowiska ani przepisów weterynaryjnych. Nadmierny ścisk w klatkach, brak dostępu do wody, sterty odchodów, przypadki chorych i okaleczonych zwierząt – to główne zarzuty pod adresem hodowców. Fundacje, głównie Viva! i Otwarte Klatki, opublikowały raporty z własnego śledztwa, które według nich pokazują dramatyczne warunki życia zwierząt na fermach.
To właśnie ten dokument stał się przyczynkiem do przygotowania przez Parlamentarny Zespół Przyjaciół Zwierząt autorstwa posłów PIS projektu dotyczącego ochrony zwierząt, w tym zakazu hodowli zwierząt futerkowych – za wyjątkiem królików (drugi, podobny projekt, wnieśli posłowie PO i Nowoczesnej).
W pracach tego zespołu brali udział także ekolodzy. Jedna z autorek raportu, Martyna Kozłowska, przekonywała m.in., że norki często uciekają z ferm i zagrażają wielu gatunkom, np. ptakom. Podkreśliła także, że raport zawiera dowody na to, iż zakaz hodowli na futra jest potrzebny dla zwierząt, ludzi i środowiska.
Nikt z atakujących nie wspomniał jednak ani słowem, że od tego roku każda ferma będzie miała dodatkowe, podwójne ogrodzenie, by zapobiec ewentualnym ucieczkom zwierząt z ferm.
W podobnym - krytycznym tonie - o hodowcach wypowiadał się na łamach portalu swiatrolnika.info prof. Wojciech Pisula z Instytutu Psychologii PAN: "są zajęcia, na których nie godzi się robić pieniędzy. To, że jest rynek, nie oznacza, że powinniśmy na nim zarabiać".
Czy likwidacja to jedyna droga rozwiązania kwestii hodowli? Czy jest możliwy konsensus w tej sprawie? Raczej nie, bo nigdy nie doszło do spotkania i debaty hodowców i producentów z organizacjami ekologicznymi.
Ekologów nie przekonują żadne argumenty. Ani to, że hodowcy zrzeszeni w branżowych organizacjach stosują Kodeks Dobrych Praktyk. Ani to, że od stycznia 2017 r. hodowcy rozpoczęli wdrażanie dodatkowego certyfikatu WelFur, który jeszcze lepiej chroni zwierzęta na wszystkich etapach hodowlanych. Dla ekologów jedynym rozwiązaniem jest likwidacja ferm zwierząt futerkowych. Tylko i wyłącznie.
Wojna pod płaszczem ekologii
Tak twierdzą hodowcy, a twierdzenie to popiera wielu ekspertów w dziedzinie rolnictwa, gospodarki i ekonomii. Uważają, że raport o tym, co naprawdę dzieje się w hodowlach zwierząt futerkowych jest zmanipulowany i nieprawdziwy. Informacje w nim zawarte dotyczą pojedynczych, niezrzeszonych hodowców.
- Raport nie jest oparty o badania naukowe, ale bazuje na emocjach ludzi – twierdzą zgodnie prof. dr hab. Grażyna Jeżewska-Witkowska oraz dr hab. Andrzej Jakubczak z Instytutu Biologicznych Podstaw Produkcji Zwierzęcej Uniwersytetu Przyrodniczego w Lublinie.
Doktor Marian Szołucha z Akademii Finansów i Biznesu Vistula stawia sprawę jasno: - Zakazu hodowli zwierząt futerkowych w Polsce chcą trzy grupy – konkurencja pośrednia i bezpośrednia, osoby niedoinformowane oraz pseudoekolodzy, a dla mnie ekoterroryści – podkreśla.
Eksperci twierdzą, że tocząca się obecnie batalia o zakaz hodowli zwierząt futerkowych w Polsce to nie do końca kwestia ekologii i niehumanitarnego traktowania zwierząt. To wojna o pieniądze. Duże pieniądze.
- Zaniepokojony jestem, że niektórzy posłowie ulegają różnym lobbingom. Zauważyłem, że na ustawę o GMO, która jest ważna dla konsumentów, jest blokada. Tak samo jak na ustawę o tym, by rolnicy mogli sprzedawać swoje produkty nie tylko w swoim gospodarstwie i na rynkach, ale także w lokalnych sklepikach – wylicza przewodniczący sejmowej Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi, poseł Jarosław Sachajko. Podkreśla, że w ustawie o ochronie zwierząt sytuacja jest o tyle zatrważająca, że większość posłów nigdy nie widziała żadnej fermy ani nie przejawiła ochoty, by ją zobaczyć. Politycy bazują tylko i wyłącznie na zmanipulowanych danych organizacji ekologicznych.
Konkurencja weźmie wszystko
Jak podkreśla Szczepan Wójcik, hodowca i prezes Instytut Gospodarki Rolnej i Fundacji Wsparcia Rolnika – Polska Ziemia, z zakazu hodowli zwierząt futerkowych w naszym kraju najbardziej ucieszą się Finowie, którzy chętnie przejmą polskich kontrahentów.
- Szczególnym przypadkiem jest Rosja. Od czasów wprowadzenia embarga na artykuły rolno-spożywcze z Polski, Rosjanie zaczęli rozwijać u siebie na masową skalę hodowlę drobiu. Zrozumieli, że zamiast przemysłowej utylizacji odpadów z tej produkcji, mogą stworzyć hodowle norek, które będą zjadać te odpady. W ten sposób zaczęła się tam rozwijać branża futrzarska – wyjaśnia.
Ograniczanie hodowli zwierząt futerkowych w Polsce spowoduje także wzrost liczby hodowli tych zwierząt w Danii, innych krajach skandynawskich, krajach nadbałtyckich i na Ukrainie.
Jak podkreśla, Dania wciąż ma spory potencjał i zapewne nie odmówiłaby sobie pokusy zagospodarowania części popytu, który obecnie zaspokajają skóry pochodzące z polskich hodowli. Chiny to też mocno rozwijający się rynek. Już w roku 2012 łączna wartość produkcji skór zwierząt futerkowych wyniosła tam ponad 2 mld euro, co stanowiło niemal 37 proc. produkcji globalnej i 80 proc. w stosunku do produkcji europejskiej.
Czy zakaz hodowli zwierząt futerkowych w Polsce to droga do prawdziwej europeizacji, jak podkreślał sam prezes PIS, Jarosław Kaczyński, w wywiadzie dla fundacji Viva!?
- Innym krajom wcale nie zależy, żeby w Polsce było dobrze i żeby istniała produkcja. A my musimy produkować. Nie możemy być tylko i wyłącznie konsumentami i uważać, że wszystko można importować z zagranicy – mówi poseł Jarosław Sachajko. - Wszystkie zarzuty, które podnosili ekolodzy, zostały obalone podczas obrad komisji rolnictwa. Chciałbym, by każdy mógł się z nimi zapoznać, oglądając te obrady – podkreśla poseł, zapewniając, że zależy mu na tym, by branża ta nie podzieliła losu innych firm szczegółowo opisanych w książce prof. Witolda Kieżuna "Patologia transformacji".
Przykłady? Branża gęsich wątróbek odtłuszczonych, które były znane w całej Europie. Polskie rynki przejęli Węgrzy. Równie duży problem mają hodowcy kur niosek (chów klatkowy, którego tak nie lubią ekolodzy) oraz producenci pieczarek (zapach dochodzący z tych zakładów).
Firmy utylizacyjne zacierają ręce
Na likwidacji branży futrzarskiej w Polsce zyskaliby pośrednio także Niemcy, a dokładnie firmy utylizacyjne, które zdominowały nasz rynek.
- W ostatnim czasie UOKiK wydał decyzję na przejęcie przez nie dwóch polskich firm, w tym jednej wykonującej specjalistyczne usługi utylizacyjne – zaznacza dr Maria Szołucha.
Gdyby nie było zwierząt futerkowych, wszelkie odpady poubojowe, których mamy w Polsce około 700-800 tys. ton rocznie, musiałyby zostać spalone. Problem w tym, że Polska w zasadzie nie ma swoich spalarni, a 80 proc. tego rynku w naszym kraju jest w rękach niemieckich. Sprawa rozbija się więc o odpady o wartości bagatela 0,5 mld zł rocznie. Póki co, zarabiają na nich polscy producenci drobiu, ryb, zakłady mleczarskie – właśnie na odsprzedawaniu ich hodowcom zwierząt futerkowych.
- Po likwidacji tych, strumień pieniędzy zostanie przekierowany od hodowców do zagranicznych firm utylizacyjnych – przekonuje Szołucha i zaznacza, że w efekcie doprowadziłoby to do wzrostu produktów mięsnych, rybnych i mleczarskich.
- Jedna z liderek organizacji ekologicznej Otwarte Klatki przyznała się do współpracy z firmami utylizacyjnymi, stwierdziła bowiem, że mają wspólny cel – zabronić hodowli w tej branży – przypomniał dyr. Jacek Pogórski, dyrektor Instytutu Gospodarki Rolnej.
- To pokazuje rzeczywiste intencje ekologów i skalę obcych wpływów w tej rozgrywce – dodaje Szczepan Wójcik, hodowca norek.
Co ciekawe, prof. Wojciech Pisula, jak podaje portal swiatrolnika.info, nie widzi nic nagannego w tym, że stowarzyszenie Otwarte Klatki współpracuje z firmami utylizacyjnymi. Twierdzi, że dzięki hodowcom producenci mięsa generują zyski i w wyniku tego mogą zatrudnić więcej osób. Firmy utylizacyjne zarabiają zaś przez to o wiele milionów złotych mniej.
- Jestem tym wszystkim mocno zaniepokojony. Złożyłem zawiadomienie do ABW, by instytucja ta zbadała kwestię wpływu branży utylizacyjnej na opinię społeczną i parlamentarzystów – zaznacza poseł Jarosław Sachajko.
Zakaz hodowli i basta
*- *Skala nadużyć w komunikatach organizacji ekologicznych jest absurdalna. Szkoda, że kosztem odbiorców, którzy są okłamywani i oszukiwani – mówi Jacek Podgórski.
Uważa też, że organizacje ekologiczne w nagłaśnianiu takich problemów też mają swój cel, a mianowicie chodzi wzrost środków z 1 proc. Są to miliony złotych. Wysyłają bowiem komunikat medialny – że są skuteczni w walce o prawa zwierząt i środowiska.
- Pseudoekolodzy to zwyczajni ekoterroryści – dodaje dr Marian Szołucha. - Ekoterroryzm najpierw był znany w Wielkiej Brytanii, potem trafił do Stanów Zjednoczonych, gdzie już doczekał się statusu przestępstwa federalnego. Teraz działa także w Polsce. W październiku 2016 roku we Wrocławiu na Kongresie Mieszkaniowym w anonimowej ankiecie 50 proc. przedsiębiorców z różnych branż przyznało, że co najmniej raz w toku działalności zapłaciło haracz organizacjom proekologicznym – przekonywał.
Według niego zasada działania organizacji jest prosta. Najpierw czarny PR w danej sprawie, potem lobbowanie, szantaż i na koniec haracz. Dodaje także, że wszystkie działania dotyczące likwidacji tej gałęzi gospodarki są przemyślane po to, by krok po kroku, celowo do tego doprowadzić.