Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na

Obietnice wyborcze PO. Ekonomiści nie zostawiają suchej nitki na rządzących

0
Podziel się:

Przedwyborcze propozycje Platformy Obywatelskiej wywołały kontrowersje wśród ekonomistów. Część z nich zareagowała bardzo ostro na obietnice rządzących.

Ewa Kopacz przedstawia program PO.
Ewa Kopacz przedstawia program PO. (Jakub Kaczmarczyk)

Propozycje zmian przedstawione na konwencji Platformy Obywatelskiej wywołały wiele kontrowersji. Część ekspertów zareagowała bardzo ostro na przedwyborcze obietnice rządzących. - To zwykłe brednie - nie przebiera w słowach prof. Witold Modzelewski z Uniwersytetu Warszawskiego. - To, co mówiła pani premier, było wręcz absurdalne - wtóruje mu prof. Ryszard Bugaj z PAN. Co tak zdenerwowało ekspertów?

Premier Ewa Kopacz zapowiedziała na konwencji wprowadzenie 10-proc. stawki podatkowej, zniesienie składek na ZUS i NFZ oraz wprowadzenie jednolitego kontraktu zatrudnienia. PO chce też wprowadzić minimalną stawkę godzinową, wynoszącą nie mniej niż 12 złotych i bon refundacyjny dla osób, których nie stać na leki. Zapowiada też zniesienie obowiązku finansowania przez pracodawców etatów dla działaczy związkowych.

- Ktoś, kto podpowiada takie obietnice władzom, nie rozumie zagadnień podatkowych i mówi o czymś, o czym nie ma pojęcia - twierdzi prof. Witold Modzelewski, założyciel Instytutu Studiów Podatkowych i były wicemister finansów.

W bardzo podobnym tonie wypowiada się prof. Ryszard Bugaj z Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN. - Proponuje się reformę, wręcz rewolucję całego systemu podatkowego na miesiąc przed wyborami. To niepoważne - mówi money.pl.

Jak tłumaczy, w każdym szanującym się kraju o takich zmianach najpierw się rozmawia, dyskutuje, a dopiero potem mówi dokładnie o zmianach. - Tutaj tego zabrakło. Na dodatek te propozycje nie są w żaden sposób policzone. Słyszymy o likwidacji składek na ZUS. Można sobie więc pomyśleć, że dostaniemy o 45 proc. wyższą pensję. Tymczasem to jest tylko zmiana nazwy. Te pieniądze zapłacimy, tylko już w postaci podatku - zauważa ekonomista.

Aleksander Łaszek z Forum Obywatelskiego Rozwoju sam pomysł zastąpienia składek na ZUS i NFZ oraz PIT-u jedną płatnością ocenia pozytywnie. Zastrzega jednak, że diabeł tkwi w szczegółach, a tych w dostatecznym stopniu nie znamy. - One pokażą, ile wynosi rzeczywiste opodatkowanie pracy, przecież ludzie widzą PIT i kawałek ZUS-u, bo prawie nikt nie widzi ZUS-u po stronie pracodawcy. Przy płacy minimalnej 1750 zł brutto zainteresowani kojarzą, że jest to niecałe 1300 na rękę, ale nie wiedzą, że pracodawcę kosztuje to ok. 2100 zł - wylicza. I dodaje: - Przy wyższych placach proporcje są podobne. Po wprowadzeniu takiego systemu bardzo trudno byłoby robić manewr typu: podnosimy ZUS po stronie pracodawcy, udając, że nie ma to wpływu na pracowników.

- Skoro rząd chce zlikwidować personalizację składki, czyli podatku ZUS, tak samo powinien zlikwidować bardzo nieefektywny podatek PIT, który jest bardzo kosztowny w poborze i jest bardzo czasochłonny zarówno po stronie obywateli, jak i aparatu państwowego - mówi Andrzej Sadowski z Centrum Adama Smitha. - Wyliczenie dochodu do opodatkowania na głowę w rodzinie to w stosunku do obecnego systemu krok w dobrym kierunku, ale lepiej zlikwidować PIT, zamiast tworzyć jego kolejne mutacje.

Witold Modzelewski zwraca uwagę, że wyliczenia kosztów likwidacji składek ZUS i NFZ dla budżetu są całkowicie nieprawidłowe. - Dochody do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych z tytułu składek to około 130 miliardów złotych rocznie, do tego dochodzi około 67 miliardów do Narodowego Funduszu Zdrowia - wylicza. - W sumie daje nam to więc 200 miliardów dziury, która powstanie w momencie zlikwidowania tych obciążeń.

Żeby zobrazować absurd tej reformy, Modzelewski przytacza, że obecnie wpływy z budżetu do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych wynoszą 42 miliardy złotych. - Chcąc zrównoważyć skutki tej reformy, w budżecie trzeba by było znaleźć dodatkowo pięć razy tyle - komentuje. - Wyliczenia, według których miałoby to kosztować 10 miliardów złotych, są więc absurdalne. Warte są mniej więcej tyle samo, co rzucane w przestrzeń publiczną przez stronę rządzącą liczby, dotyczące kosztów obniżenia wieku emerytalnego i podniesienia kwoty wolnej od podatku, proponowanych przez prezydenta Dudę.

Głodowe emerytury z podatków

Witold Modzelewski w rozmowie z money.pl zwraca uwagę na kwestię przesunięcia składek zdrowotnych z NFZ do budżetu. - Co ciekawe, taki projekt był już zgłaszany wcześniej przez opozycję i został odrzucony głosami partii rządzącej. Dziwi mnie wiec taka zmiana stanowiska - przypomina.

Obniżenie stawki podatku do 10 procent również, zdaniem profesora Uniwersytetu Warszawskiego, nie przyniesie pożądanego skutku. - W Polsce jest około 5 milionów osób, które zarabiają na tyle mało, że różnica pomiędzy 10 a 18 procent jest dla nich śladowa - zauważa.

Podobne wątpliwości ma główny ekonomista i były wiceminister finansów Business Centre Club Stanisław Gomułka. Jego wyliczenia jeszcze bardziej niekorzystne. - Proszę zauważyć, że składki na ubezpieczenia społeczne stanowią w tej chwili około 12 procent PKB, czyli około 230 miliardów złotych - szacuje. - Trudno będzie pokryć to tylko wzrostem z tytułu PIT - zauważa w rozmowie z money.pl.

**Na kolejnej stronie przeczytasz o tym, kogo obejmie 39,5-proc. podatek, **o enigmatycznych hasłach **oraz przedwyborczej panice PO**

Były wiceminister finansów zauważa w obecnie obowiązującym systemie do tej pory wszystko było jasne - podatnik płacił konkretną część swojego wynagrodzenia do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, teraz pojawia się jeszcze pośrednik w postaci ministra finansów. - Sprawa jest zbyt zawikłana i stwarza ryzyko, bo skąd minister finansów ma wiedzieć, w jakiej wysokości powinien opłacić składkę za pracownika. Ostateczny dochód ujawnia się przecież dopiero w zeznaniu podatkowym kilka miesięcy po zakończeniu roku. Rozumiem więc po części obawy tych, którzy twierdzą, że emerytury będą w większym stopniu zależeć od "widzimisię" polityków.

Profesor Gomułka zauważa, że nowy system zakłada, że najbiedniejsi, którzy do tej pory nie płacili podatku, zapłacą stawkę 10-proc. Gorsze wiadomości dotyczą bogatszych. - Dla pracowników o wynagrodzeniach wyższych niż 250 proc. średniej pensji może się okazać, że do budżetu oddadzą więcej, bo obejmie ich stawka 39,5 proc. - prognozuje prof. Gomułka, choć zastrzega, że na konkretne wyliczenia trzeba będzie poczekać, aż pojawi się konkretny projekt ustawy.

- Rozmawiamy o literaturze - kwituje w rozmowie Andrzej Sadowski z Centrum Adama Smitha - więc nie traktowałbym tego w kategoriach analizy merytorycznej, bo do tego trzeba by spójnego programu, a to jest tak naprawdę zbiór enigmatycznych haseł - zwraca uwagę ekspert.

Łaszek z FOR zauważa, że nie ma na przykład informacji, jak część trafiająca do ZUS ma być księgowana na indywidualnych kontach emerytalnych.

W podobnym tonie wypowiada się Piotr Bielski, ekonomista BZ WBK. - Nie wszystkie szczegóły tych propozycji są znane, dlatego trudno oceniać je kompleksowo - mówi money.pl. - Wydaje mi się, że propozycja PO jest ciekawa, dlatego że może uprościć system rozliczeń i ułatwić życie przeciętnemu podatnikowi. Jeżeli dla najniżej zarabiających, koszt stawki PIT będzie wynosił 10 proc., to będzie zachęcało do wyjścia z szarej strefy - uważa Bielski.

Jego zdaniem zmiany mogłoby także oznaczać konieczność redukcji przyrostu zatrudnienia w administracji. - Nie trzeba byłoby kilku poborców danin w przypadku osobnych składek na ZUS i NFZ, a to oznaczałoby oszczędności po stronie administracji rządowej. Jednak propozycje te wymagają doprecyzowania. Nie jest tak, że to propozycja, którą potępiłbym – jest ona ciekawa. Zmiany te oznaczałyby rewolucję w systemie podatkowym - dodaje ekspert BZ WBK.

Stanisław Gomułka dodaje, że reforma zapowiedziana przez PO musiałaby być przeprowadzana stopniowo. - Na początek powinny zostać wprowadzone jednolite kontrakty, które pozwoliłyby zwiększyć wpływy z podatku, później rządzący powinni ocenić, ile udało się zyskać na zmniejszeniu szarej strefy a dopiero na koniec zmienić cały system składkowo-podatkowy - twierdzi, choć zauważa, że całkowita likwidacja umów cywilnoprawnych to nie najlepszy pomysł. - Niektórzy, na przykład emeryci, potrzebowali jej choćby po to, żeby sobie "dorobić", co było dla nich korzystniejsze niż zawieranie umowy o pracę.

Podobnego zdania jest Andrzej Sadowski. - Nie można zapominać, że jest obecnie wiele rodzajów pracy, które nie mieszczą się w takim zestandaryzowanym formacie, który rząd chce narzucić wszystkim - mówi ekspert centrum Adma Smitha. - To nie odpowiada złożoności współczesnej gospodarki. Wyobraźmy sobie start-upy, które funkcjonują w oparciu o taki kontrakt, gdzie to jest inny rodzaj aktywności, która wymaga wręcz skrajnie elastycznego podejścia do wykonywanej pracy. Ale co do zasady, równe opodatkowanie pracy, niezależnie od jej charakteru, jest słuszne - przekonuje.

Przedwyborcza panika

- To, co teraz proponuje Platforma Obywatelska, to zaledwie likwidacja takich wręcz ordynarnych absurdów, które sama zresztą wprowadziła w życie - uważa Andrzej Sadowski. Witold Modzelewski jest zdania, że propozycje rządzących są tylko próbą wywołania szoku wśród opinii publicznej. - Z merytoryką nie mają wiele wspólnego - twierdzi były wiceminister finansów. - Moim zdaniem może to być gwóźdź do trumny dla tych, którzy ubierają się w togi ekspertów, a w rzeczywistości nie mają pojęcia, o czym mówią - przekonuje.

- PO powinna pogodzić się z tym, że przegra wybory. Próbuje mamić ludzi swoją socjalną twarzą, ale przecież nikt się na to nie nabierze - stwierdza Ryszard Bugaj. - Nie łudźmy się, to przedwyborcza panika - konkluduje.

wiadomości
gospodarka
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
money.pl
KOMENTARZE
(0)