Trwa ładowanie...
Notowania
Przejdź na
Krzysztof Janoś
Krzysztof Janoś
|

Polski rekordzista w walce ze skarbówką. 7 mln zł z odsetek, żąda 157 mln zł

1
Podziel się:

- Nie chciałem poświęcić życia na walkę z własnym państwem, zwłaszcza z tak zwanym wolnym, o które walczyłem w NZS. To gorsze niż walka z okupantem - mówi w wywiadzie dla money.pl Marek Isański, polski rekordzista w walce ze skarbówką.

Polski rekordzista w walce ze skarbówką. 7 mln zł z odsetek, żąda 157 mln zł
(MARCIN LOBACZEWSKI/REPORTER)

Marek Isański jest polskim rekordzistą w walce ze skarbówką. Po blisko 20 latach zmagań - oczyszczony z zarzutów - dostał zwrot 7 milionów odsetek. Od Skarbu Państwa żąda jednak kolejnych 157 milionów odszkodowania. - Kwota odszkodowania to czerwona kartka dla władzy, że nie wolno łamać praw obywateli. Ponadto dla mnie ważne jest, aby wykazać dzieciom, że to ojciec był okradany przez nadużywających swoich kompetencji urzędników znanych z nazwiska - mówi Isański w wywiadzie dla money.pl

W latach 90. Marek Isański stworzył Towarzystwo Finansowo Leasingowe. Firma leasingowała autobusy dla PKS, zatrudniała 40 pracowników i miała miliony złotych zysku rocznie. Do czasu - w 1996 r. Isański został oskarżony o oszustwa i aresztowany na trzy miesiące. Cztery lata później Urząd Skarbowy w Zielonej Górze stwierdził, że TFL oszukiwało przy naliczaniu zwrotu VAT - poszło o to, że TFL siedzibę miała w Zielonej Górze, a autobusy kierowcy PKS przejmowali w Sanoku. Gdyby robili to w Zielonej Górze, wszystko byłoby w porządku.

Skarbówka 200 transakcji gospodarczych kontrolowała przez prawie 5 lat, ale 6 mln zł zabrała tytułem zabezpieczenia od razu. Minister finansów stwierdził, że Izba Skarbowa rażąco naruszyła prawo i stwierdził nieważność wszystkich decyzji podatkowych. Następnie dyrektor Izby Skarbowej, naczelnik Pierwszego Urzędu Skarbowego nie wykonywali decyzji ministra finansów i wszczynali szereg bezprawnych postępowań, które ostatecznie zniszczyły TFL.

10 lat zabrało spółce wykazanie przed sądami administracyjnymi, że wszystkie podejmowane działania aparatu skarbowego były bezprawne oraz, że brak było dowodów na stawianie spółce jakichkolwiek zarzutów naruszenia prawa. Dopiero w 2012 roku wykazane więc zostało, że to nie TFL kradł, a działająca zgodnie z prawem firma była niszczona przez organy podatkowe.

*Krzysztof Janoś: Za kilka miesięcy minie 20 lat od dnia, kiedy do siedziby firmy przyszli policjanci z bronią automatyczną i został pan aresztowany. Ta chwila jeszcze do pana wraca? *

Marek Isański: Nie. Nie mogę ciągle tym żyć, bo bym zwariował. Ale jak myślę o tych wszystkich latach, to dociera do mnie, jak trudno jest wygrać z aparatem państwa. To, że ma się rację, nie wystarcza. Trzeba mieć odporność psychiczną, pieniądze, siłę i mnóstwo samozaparcia.

Mnie się udało wytrwać, bo na szczęście to nie była moja pierwsza działalność biznesowa i miałem już pewne zabezpieczenie. TFL mimo działań skarbówki też musiało działać, bo kontynuowaliśmy zawarte wcześniej umowy leasingowe. Nowych umów nie było, bo ze względu na oskarżenie banki nie chciały ich już finansować i co oczywiste straciliśmy również zaufanie klientów. Wygaszanie działalności trwało jeszcze do 2003 r.

Naprawdę poszło o to, skąd odbierane były leasingowane autobusy? Że gdyby kierowcy odbierali autobusy w Zielonej Górze, a nie w Sanoku, to wszystko byłoby w porządku?

Tak. To jest śmieszne, a zarazem tragiczne. Najgorsze jest to, że to był zwykły błąd urzędnika najniższego szczebla, który zakwestionował wszystkie wcześniejsze wnioski kontrolne urzędu skarbowego. Mieliśmy stałe kontrole i wszystko było ok. Potem przyszedł jeden człowiek i stwierdził, że wszystko, czego dotknąłem, to ukradłem. Od kiedy zapadła decyzja, że spółka niesłusznie naliczała zwrot VAT, absolutnie wszyscy - z naczelnikami i ministrem - stanęli za tym urzędnikiem.

Ale jednak dość szybko przyznano panu rację - w 2002 r. wygrał pan w Naczelnym Sądzie Administracyjnym.

Na tym właśnie polega całe nieszczęście. Mimo pierwszej wygranej w NSA... nic się ostatecznie nie zmieniło. Wprawdzie już wtedy orzeczono o rażącym naruszeniu prawa w moim przypadku. Zgodnie z ówczesnym prawem wystąpiłem wtedy o odszkodowanie do ministra finansów. Jednak zamiast zadośćuczynienia dowiedziałem się, że na prośbę ministra interweniował prokurator generalny i Sąd Najwyższy jednak uchylił wyrok NSA. W ten sposób ponownie mocy prawnej nabrały niekorzystne dla mnie rozstrzygnięcia.

Mógł się pan przecież odwołać.

Właśnie nie. Nie mogłem już zaskarżyć poprzednich decyzji, bo... minął czas na odwołanie. W taki oto sposób pozbawiono mnie prawa do sądu. Kolejne kilkanaście lat przekonywałem sądy administracyjne, by w ogóle uzyskać możliwość dochodzenia swoich praw.

Nie znalazł się po drodze nikt rozsądny, który byłby w stanie zatrzymać tę machinę?

Absolutnie nikogo nie interesowało, że zarzut jest z sufitu. Nic nie znaczyły słowa Witolda Modzelewskiego, który był twórcą ustawy o VAT i przekonywał sąd, że wszystko robiłem zgodnie z prawem.

Może urząd skarbowy miał eksperta z większą wiedzą?

Był to pan w wieku 80 lat, który na emeryturę przeszedł na 15 lat przed wprowadzeniem w Polsce VAT.

Co się stało z urzędnikiem, który podjął taką decyzję?

Nic. Nikt nie poniósł żadnych konsekwencji. Mało tego, wszyscy otrzymali ordery i gratulacje. Przez całe lata chwalili się, jakiego to przestępcę udało im się wykryć. Ile to wpływów dało do budżetu. Dość powiedzieć, że dyrektor Izby Skarbowej i naczelnik Urzędu Skarbowego są do dziś najdłużej urzędującymi w Polsce kierownikami takich instytucji.

Złodziejska łata była bolesna?

Moja córka nie chce po dziś dzień przyjeżdżać do rodzinnego miasta. Ludzie już dziś są mili, ale to, co miało miejsce w przeszłości, było niedopuszczalne. To była akcja w myśl zasady: mamy władzę, mamy pieczątki, to możemy cię zamknąć, zniszczyć i nic nam nikt nie zrobi.

Ostatni wyrok pokazuje, że jednak to pan miał rację. To daje satysfakcję?

Niewielką. Ja naprawdę nie chciałem poświęcić życia na walkę z własnym państwem, zwłaszcza z tak zwanym wolnym, o które walczyłem w NZS. To gorsze niż walka z okupantem. 20 najlepszych lat życia wyjęte z życiorysu i świadomość, że już żadnego przedsiębiorcy ze mnie nie będzie.

Nie wróci pan do biznesu?

Świat mi uciekł i to jest ta największa przegrana. Na dziś żyję procesem o odszkodowanie.

Przed panem jednak perspektywa wygodnego życia z odsetek. 7 mln zł odsetek naliczonych od - jak się okazało - bezprawnie przejętego majątku firmy już pan otrzymał.

To nie jest dla mnie powód do radości. Jestem wykształconym dyrektorem po organizacji i zarządzaniu. Zawsze chciałem coś tworzyć, rozwijać, a zupełnie niechcący zostałem specjalistą od wadliwego funkcjonowania prawa podatkowego. Mam naprawdę dużą wiedzę na ten temat i dużo przemyśleń, co można byłoby zmienić. Chciałbym tę swoją wiedzę wykorzystywać pro bono, dzielić się nią. Już teraz jestem ekspertem w kilku organizacjach i po zakończeniu procesu chcę się tym zająć w szerszym zakresie i chciałbym nawet wspierać takie działania finansowo.

Skoro mowa o procesie. Żąda pan kolejnych 157 mln zł odszkodowania za doprowadzenie TFL do upadku. Skąd ta suma?

To jest odpowiedź na pytanie: gdzie byłaby moja firma, gdyby nie działania skarbówki? To naprawdę ostrożny szacunek. Utracone korzyści wyliczyliśmy, symulując zarobki spółki w latach, kiedy nie mogła ona funkcjonować przez bezprawne postępowanie urzędników. I to przy założeniu, że nie zwiększamy udziału w rynku, a tylko utrzymujemy kontrakty, które już mieliśmy. Do tego doliczyliśmy jeszcze straty w majątku należącym do spółki. Moim absolutnym obowiązkiem jest domaganie się ponad 150 mln zł. Jednak zupełnie spokojnie mógłbym wnioskować o 500 czy 800 milionów. Mam nadzieję, że może wreszcie kimś to wstrząśnie.

Kwota odszkodowania to czerwona kartka dla władzy, że nie wolno łamać praw obywateli. Ponadto dla mnie ważne jest, aby wykazać dzieciom, że to ojciec był okradany przez nadużywających swoich kompetencji urzędników znanych z nazwiska.

W tej sumie jest też odszkodowanie za bezprawny areszt, straty moralne?

To już niestety się przedawniło i nie mogę się tego domagać.

Dlaczego pozbawiono pana wolności? Co i jak miał pan utrudniać wymiarowi sprawiedliwości?

Stosując podstawową logikę, nie da się tego wytłumaczyć. Cała dokumentacja została zabezpieczona, a na niej opierało się dochodzenie.

Posadzili pana dla przykładu?

To było elementarne nadużycie. Rzecznik prokuratury rejonowej stwierdził nawet, że areszt był zasadny, bo byłem skazany przez sąd pierwszej instancji. Cóż z tego, że sąd drugiej instancji rozjechał ten pierwszy wyrok, jakby był przygotowany przez analfabetów prawnych.

Tocząca się sprawa o odszkodowanie przebiega już - jak sądzę - w nieco innej atmosferze?

Nie do końca. Bardzo bolesne jest dla mnie obserwowanie prokuratorii generalnej, która reprezentuje Skarb Państwa. I zamiast merytorycznie odnosić się do zarzutów, szuka tylko sposobu, by tych pieniędzy nie wypłacić. Chce wykazać, że roszczenie jest przedawnione, przy czym - żeby w ogóle sprawa mogła mieć miejsce - to skarżący musi mieć sądowe potwierdzenie niezgodności z prawem działania jednostek Skarbu Państwa. Ja mam taki wyrok z 2012 roku, a oni mówią: "no trudno". Na swoim papierze firmowym mają polskie godło i reprezentują państwo. Nie powinni się zachowywać jak krętacz spod budki z piwem.

Kiedy poznamy wyrok?

Formalnie sprawa już się zakończyła. Na finiszu jest ekspertyza weryfikująca kwotę. Nie mam jednak złudzeń, że ewentualne zwycięstwo nie zakończy jeszcze sprawy, bo zapewne prokuratoria będzie się odwoływać od wyroku. Ale na wiosnę tego roku powinniśmy już usłyszeć orzeczenie sądu.

#

Wspomniał pan, że ma dużo przemyśleń o tym, jak funkcjonują relacje biznes-państwo. Co by pan zmienił?

Skoro budżet stoi wpływami z sektora MŚP, to dlaczego nie obowiązują małych przedsiębiorców prostsze i bardziej przejrzyste przepisy podatkowe? Skomplikowane mogą być te dla dużych korporacji, bo one mają armie prawników, którzy to wszystko analizują. Potem i tak płacą podatki w takim wymiarze, jakim zechcą. Oddzielne przepisy dla małych i dużych graczy to tylko jeden z pomysłów. Reszta to już temat na inną rozmowę.

Problem w tym, że w 1989 roku odnieśliśmy gigantyczny sukces. Odzyskaliśmy wolność polityczną i możemy dowolnie zakładać partie. Zaniedbaliśmy jednak budowę społeczeństwa obywatelskiego. Prawa i wolności zapisane są w konstytucji i nawet w ordynacji podatkowej, ale nikt tego nie przestrzega.

Chce pan powiedzieć, że mentalnie jesteśmy w komunie, która nie ufała prywaciarzom, a preferowała huty i kopalnie?

Oczywiście, że tak. PRL miał swoich pieszczochów w przemyśle, bo on dawał pracę i przychody do budżetu, a prywaciarze ideologicznie byli najgorszymi wrogami. Po 1989 r. w roli pieszczochów obsadzono zagraniczne korporacje, które w ogóle nie płacą podatków. Przedsiębiorca z kolei jest traktowany już nie jako wróg, ale oszust. Może oszust to za duże słowo, ale na pewno aparat państwa nie patrzy na przedsiębiorców przyjaźnie, a to oni przecież płacą największe podatki. Nie potrafię tego zrozumieć, jak można niszczyć tych, z których tak naprawdę się żyje.

To jest choroba przynależna dla homo sovieticus, gdzie państwo to instytucje, a nie obywatele. W Polsce pozytywny wynik kontroli w ocenie urzędników jest wtedy, kiedy znajdzie się jakaś nieprawidłowość. A przecież pozytywny powinien być taki, który nie wykazuje żadnych uchybień. W przypadku kontroli skarbowej jest trochę jak z wirusem HIV. Pozytywny wynik oznacza chorobę.

Ponadto kontrola mogłaby być pewnym wsparciem dla przedsiębiorcy, coś mu podpowiedzieć, a tu jest polowanie na grzywnę. Nasz system nie odróżnia podatnika, który nie radzi sobie z przepisami od tego, który chce oszukać.

Przedsiębiorca w Polsce, działający w 2016 r. zgodnie z literą prawa, nie ma się czego obawiać, czy powinien mieć oczy dookoła głowy?

Niby mamy tam jakieś prawa jako podatnicy, ale one nie są niczym gwarantowane. Jak urzędnik chce, to nawet nie łamiąc prawa, może zniszczyć każdego podatnika.

Po co miałby to robić?

Wystarczy, że nie lubi danego przedsiębiorcy osobiście albo coś mu się nie spodoba, albo co gorsza jak się pomyli, to nie będzie chciał się przyznać do błędu. To właśnie mój przypadek. Został popełniony prosty błąd, ale nikt nie chciał się potem do niego przyznać. Nikt nie powiedział: OK, zagalopowaliśmy się. Cały aparat administracji stanął w obronie tej wadliwej decyzji jednego urzędnika najniższego szczebla.

Błędy biorą się ze złej konstrukcji przepisów. Gdyby zasady były proste, a pole do interpretacji mniejsze, wszystkim żyłoby się lepiej. Wiemy to od lat, ale to i tak nic nie zmienia.
Niestety. Kiedy w połowie lat 80. zaczynałem działalność, w ciągu jednego dnia przeczytałem i zrozumiałem wszystkie przepisy prawa administracyjnego i podatkowego. To wszystko jeszcze przed słynną ustawą Wilczka.

Teraz ile czasu by to panu zajęło?

Trudno powiedzieć (śmiech). Polecam przeczytać kilka artykułów ustawy o VAT i niech potem pan spróbuje mi wyjaśnić, o czym to jest.

Powtarza pan, że nic się nie zmienia, ale mamy przecież ustawę o finansowej odpowiedzialności urzędników. Po blisko pięciu latach jej obowiązywania wprawdzie nikogo jeszcze na jej podstawie nie ukarano, ale latem tego roku pojawił się pierwszy wniosek...

Ta ustawa jest najlepszym przykładem na to, z jaką patologią mamy do czynienia.

Wygląda na to, że ona po prostu nie działa.

Gorzej. Ona właśnie świetnie działa. Jeszcze przed wszczęciem postępowania stawia niemożliwe do spełnienia warunki. To jest swoiste zabezpieczenie dla urzędników i komunikat: idźcie łamać prawo.

Może pan to wyjaśnić?

Żeby móc ukarać urzędnika na mocy tej ustawy, musi być najpierw podatnikowi wypłacone odszkodowanie. Ale za to, ile to trwa, odpowiada urzędnik. Po pięciu latach oczywiście sprawa się przedawnia. Przypominam: nie wystarczy, że to odszkodowanie jest zasądzone, musi być wypłacone.

Musi też być stwierdzone rażące naruszenie prawa z winy urzędnika. Ale nigdzie nie ma definicji takiego rażącego nadużycia i zawsze można powiedzieć, że to jest zwykłe nadużycie (śmiech). Poza tym postępowanie jest wszczynane na wniosek kierownika. A ten przecież podpisał się pod budzącym wątpliwości rozstrzygnięciem. Mówiąc wprost: musiałby donosić też na samego siebie.

Najłagodniejsze określenie tej ustawy padło z pańskich ust, że ona nie działa. Dla mnie to kpina ze społeczeństwa. Od apelowania o wolniejsza jazdę nie ubędzie wypadków. Wszędzie muszą być mechanizmy. Za dobre uczynki trzeba nagradzać, za złe karać. Te proste prawdy po prostu muszą obowiązywać.

Zobacz także: Zobacz także: Niższy podatek? Wiceminister finansów: to nie wystarczy
wiadomości
gospodarka
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
money.pl
KOMENTARZE
(1)
WYRÓŻNIONE
Ertt
4 lata temu
Czyli nasi ustawodawcy. MATACZĄ , A GDZIE UNIA??? . PO CO ONA JAK NIC NIE ROBI. TYLKO TRYBUNAŁ MIĘDZYNARODOWY.
NAJNOWSZE KOMENTARZE (1)
Ertt
4 lata temu
Czyli nasi ustawodawcy. MATACZĄ , A GDZIE UNIA??? . PO CO ONA JAK NIC NIE ROBI. TYLKO TRYBUNAŁ MIĘDZYNARODOWY.