Jeśli teraz odbyłyby się wybory prezydenckie, to wygrałby Kaczyński. PiS wydał na to spore pieniądze. Inne partie nie pozostaną w tyle. Już otwierają kasę, także publiczną.
„Żeby wypromować margarynę potrzeba 5 milionów złotych. Na wypromowanie przyszłego prezydenta potrzeba dwa razy tyle” – napisało we wtorek "Życie Warszawy". Partie mogą skorzystać z dotacji budżetowych na ten cel, czyli z pieniędzy publicznych.
Dziennik donosi również, że prawdopodobnie najdroższą kampanię prezydencką będzie miał Lech Kaczyński, który już zaczął batalię w mediach. Całość ma kosztować 10 mln zł. Ogólnie PiS na reklamę swoich kandydatów na parlamentarzystów i prezydenta wyda prawie 30 mln zł.
Skromniej będą się promować konkurenci: SdPl na obie kampanie przeznaczy około 7 mln, PO około 15 mln. Pieniądze będą pochodzić z kredytu, darowizn, składek członkowskich, bo ugrupowania te nie korzystają z dotacji budżetowych.
10 mln zł wyda SLD, choć jeszcze nie wiadomo na kogo postawi w wyścigu do najwyższego urzędu w kraju. Ciekawy pomysł ma Samoobrona – partia ta rozda 6 mln egzemplarzy „Głosu Samoobrony", a na 4 mln zł wyceniła bezpośrednią promocję Andrzeja Lepera.
Milczy LPR, nie wiadomo więc ile Liga wyda na Macieja Giertycha.
W komitetach wyborczych trwa burza. Najlepsi specjaliści od wizerunku wychodzą z siebie, aby jak najlepiej wydać powierzone im pieniądze. Nikt nie zwraca jednak uwagi na pewien fakt: tylko 40 proc. Polaków deklaruje, że pójdzie do wyborów. Reszta nie widzi ani partii, na którą mogłaby zagłosować, ani kandydata na prezydenta. Można się zatem spodziewać, że najwięcej głosów zyskają kandydaci, którzy objawią się nieoczekiwanie i wcześniej nie byli brani pod uwagę. Jaka opcja polityczna wyciągnie asa z rękawa? A kto wyczaruje królika z kapelusza? Zobaczymy. Jedno jest pewne – może się nie udać wykreowanie prezydenta za grube miliony.