W stolicy USA toczy się spór administracji prezydenta George'a W. Busha z dominującymi w Kongresie Demokratami o granice uprawnień rządu do telefonicznej inwigilacji obywateli w celu wykrycia ich kontaktów z terrorystami.
Niedawno Bush wezwał Kongres, aby zezwolił na podsłuchy telefoniczne bez zgody specjalnego sądu FISA (nazwa pochodzi od ustawy o kontroli wywiadu: Foreign Intelligence Surveillance Act), nadzorującego pracę wywiadu, jak tego wymaga obecne prawo. Rząd zaproponował, by zezwolenia wydawał tylko minister sprawiedliwości.
Bush twierdzi, że trzeba dać rządowi większą swobodę inwigilacji wobec rosnącego zagrożenia terrorystycznego i coraz bardziej wyrafinowanych technicznie środków łączności, jakimi posługiwać się mogą terroryści.
Demokraci nie zgodzili się na to, powołując się na konieczność ochrony - ale prawa do prywatności obywateli. W środę jednak na spotkaniu z Bushem zaproponowali rozwiązanie uważane przez nich za kompromisowe.
Sąd FISA udzieliłby wywiadowi ogólnego zezwolenia na podsłuchy - bez konieczności identyfikowania przez niego obiektu inwigilacji, jak obecnie - jeżeli zaobserwuje się tylko, że określona osoba "szczególnie często" komunikuje się z jakimś rozmówcą za granicą.
Zezwolenie takie byłoby jednak tymczasowe, obowiązujące przez pół roku, po którym to okresie trzeba by je odnawiać.
Po ataku z 11 września 2001 roku wojskowa Agencja Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) prowadziła monitoring telefonów i e-maili Amerykanów bez nakazu sądowego, a tylko na polecenie Busha. Ujawnienie tego programu przez "New York Timesa" w 2005 r. wywołało burzę protestów obrońców swobód obywatelskich.
