Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na
Jacek Bereźnicki
Jacek Bereźnicki
|

Górnictwo w Polsce. "Kopalnie trzeba prywatyzować, ale ten sektor i tak nie ma przyszłości"

0
Podziel się:

- Prywatny właściciel wie, że jest nie tylko "dzisiaj", ale jest też "jutro" - mówi Maciej Bukowski, prezes think tanku WISE.

Maciej Bukowski, prezes think-tanku WISE
Maciej Bukowski, prezes think-tanku WISE (WISE)

- Parafrazując amerykańskie powiedzenie, mamy w górnictwie taki dobry kryzys, że szkoda go nie wykorzystać dla dobra Polski - mówi money.pl Maciej Bukowski, ekspert Forum Analiz Energetycznych, prezes Warszawskiego Instytutu Studiów Ekonomicznych. - Jeśli zreformujemy i sprywatyzujemy tę branżę, a przy okazji zlikwidujemy przywileje emerytalne w tym zawodzie, to i górnictwo z kryzysu wyjdzie dużo silniejsze, i Polska na tym zyska - przekonuje. Zaznacza jednak, że polskie górnictwo, w które w ciągu ostatnich 25 lat wpompowano 80 mld zł, to schyłkowy sektor naszej gospodarki.

Po wyraźnym sygnale z Brukseli, że rządowy program naprawczy bankrutującej Kompanii Węglowej zostanie uznany za niedozwoloną pomoc publiczną, kopalnie należące do tej państwowej spółki znalazły się w bardzo trudnym położeniu. Choć premier Ewa Kopacz przekonuje, że nowa Kompania Węglowa jednak powstanie i apeluje o "więcej optymizmu", ryzyko niekontrolowanego bankructwa spółki jest większe niż kiedykolwiek.

Jacek Bereźnicki, money.pl: Czy trwały spadek cen węgla poniżej 50 dolarów za tonę oznacza chroniczną nierentowność polskich kopalń węgla?

Dr Maciej Bukowski, Warszawski Instytut Studiów Ekonomicznych: Żeby osiągnąć rentowność, zatrudnienie w Kompanii Węglowej lub innych spółkach skarbu państwa powinno się zmniejszyć dwu- a nawet trzykrotnie. To jednocześnie oznacza redukcję wydobycia, co jest konieczne, gdyż koszt jednostkowy wydobycia węgla w Polsce jest wyższy od cen światowych. Tak jest już teraz, nie mówiąc już o prognozach - według mnie bardzo prawdopodobnych - które mówią o dalszym spadku cen węgla.

Co jest powodem tak głębokiego spadku cen tego surowca?

Chiny przechodzą głębokie spowolnienie wzrostu gospodarczego. Można się spodziewać, że będą przeżywały kłopoty w ciągu najbliższych kilku lat, ponieważ mocno przeinwestowały, a trudno o miękkie lądowanie w takiej sytuacji. To jednak oznaczać musi między innymi spadek zapotrzebowania na energię - wiele zakładów się zamyka, wstrzymuje produkcję, a nacisk na podnoszenie efektywności, oszczędzanie na wszystkim, w tym na energii jest duży.

A branża energetyczna nie była na to przygotowana.

Na fali boomu surowcowego pierwszej dekady obecnego wieku bardzo rozwinęły się światowe moce produkcyjne w górnictwie. Mamy bardzo dużo kopalń w Australii, Kolumbii, Stanach Zjednoczonych, które bardzo tanio produkują węgiel, a także metale, na rynek światowy. Wzrost mocy produkcyjnych w górnictwie nastąpił w oczekiwaniu na dalszy szybki wzrost zapotrzebowania na węgiel i inne surowce w Chinach. Gdy ten boom się kończy, mamy bardzo dużo tych, którzy chcą produkować, a mniej tych, którzy chcą kupować. Ceny spadają.

Wróćmy do polskiego górnictwa. Występuje tu pewien paradoks, ponieważ z jednej strony mamy gigantyczne straty Kompanii Węglowej i JSW, zamykane są kopalnie, a z drugiej strony są prywatni - krajowi i zagraniczni - inwestorzy, którzy zapowiadają budowę całkiem nowych kopalń.

Czy rzeczywiście zainwestują i otworzą nowe kopalnie, to się okaże.

Ale jednak mają jakieś kalkulacje, z których wynika, że to opłacalny interes.

Tak, bo oni chcą to robić w zupełnie innej technologii, przy znacznie mniejszym zatrudnieniu, a co za tym idzie, dużo większej efektywności w przeliczeniu na pracownika. W tej chwili polski górnik wydobywa około 700 ton węgla rocznie, podczas gdy górnik w zamykanej właśnie kopalni głębinowej - czyli takiej jakie najczęściej mamy w Polsce - w Wielkiej Brytanii 2,1 tys. ton węgla rocznie, czyli trzy razy więcej. Z kolei w Stanach Zjednoczonych w najgorszych kopalniach głębinowych jest to aż 2,5 tys. ton, a w przeciętnych - 4 tys., o wydobyciu odkrywkowym nie wspominając. O czym więc mówimy? Wydajność polskiego górnika jest nieprawdopodobnie niska, zwłaszcza w państwowych spółkach.

Wynika to bardziej z przerostu zatrudnienia czy z przestarzałej technologii?

I z jednego, i z drugiego. W tych kopalniach wielu ludzi mogłoby przestać pracować z dnia na dzień bez spadku wydobycia, nic by się nie stało. Drugą rzeczą jest bardzo zła organizacja pracy, choć po części to także pochodna tego, jak są ułożone złoża węgla. Niekiedy górnik traci kilka godzin tylko na to, by w ogóle dotrzeć do ściany i aby potem wrócić na powierzchnię. To oznacza, że efektywnie pracuje przez połowę swojego czasu pracy. Eksploatacja takiej kopalni jest bez sensu, siłą rzeczy jej efektywność musi być niska.

Czyli kopalnie tego typu są niereformowalne, nic nie da się z nimi zrobić?

Tak, nie ma sensu takich kopalń utrzymywać, nie ma sensu schodzić na tysiąc metrów i głębiej, to po prostu się nie opłaca. Nie ma innej możliwości, trzeba stopniowo zamykać te kopalnie, które nie mają przyszłości, trend jest nieodwracalny. Nie można wydobywać siedmiuset ton na pracownika, skoro na Zachodzie nie opłaca się wydobywać nawet dwóch tysięcy. Mamy wprawdzie niższe płace, więc może – na razie - wystarczyłoby 1200 czy 1500 ton, ale na pewno nie 700.

Wspomniani inwestorzy podkreślają, że ich kopalnie będą wolne od układów zbiorowych.

Muszą być. Kultura związków zawodowych, jaka się wytworzyła w Polsce, jest bardzo niekooperatywna. Nie jest tak jak w Niemczech, gdzie związki zawodowe w dialogu z pracodawcami ustalają rozsądne ścieżki płac. W Polsce związki są bardzo rozbudowane właśnie w sektorze publicznym, w państwowych przedsiębiorstwach - w energetyce, górnictwie, PKP, czy szkołach. I bronią się rękami i nogami przed prywatyzacją. W prywatnych przedsiębiorstwach związków jest mniej i zachowują się zupełnie inaczej. Prywatny inwestor nie może sobie pozwolić na takie same związki, jak w państwowych kopalniach, bo to wprost prowadzi do nieszczęścia.

Do nieszczęścia?

Kiedy był boom surowcowy, związkowcy żądali podwyżek płac, a kiedy się skończył, nie chcą partycypować w stratach. W państwowych spółkach spirala podwyżek w czasie hossy doprowadziła do ustalenia płac znacznie powyżej stawek rynkowych, co łatwo dostrzec porównując płace w bankrutującej Kompanii Węglowej i znacznie bardziej wydajnej prywatnej Bogdance. Przykład Bogdanki jasno pokazuje, że górnicy są gotowi pracować za wyraźnie niższe stawki, a jednocześnie - dzięki lepszej organizacji pracy i umaszynowieniu być wyraźnie bardziej wydajni niż to, co jest standardem w państwowych spółkach górniczych z Kompanią Węglową na czele.

Czyli problemy KW to w dużej mierze wina związków?

Związkowcy chcą podwyżek i wzrostu zatrudnienia, gdy jest dobrze, a potem jak przychodzi kryzys, to nie są gotowi ani do redukcji etatów, ani do zmniejszenia płac czy premii. Po prostu kwestionują rzeczywistość. Tak się nie da funkcjonować. Jeśli górnictwo ma w ogóle istnieć, to wymaga inwestycji, a jest to bardzo kapitałochłonny sektor. Trzeba więc mieć pieniądze na inwestycje, nie można przejadać większości zysków na płace gdy jest dobrze – nie przypadkiem rentowność Kompanii Węglowej była w boomie kilkukrotnie niższa niż Bogdanki. W państwowych spółkach bezsilne - bo szachowane z dwóch stron przez związki zawodowe i polityków - zarządy zachwiały proporcję między przychodami i kosztami, przejadając gros zysków w czasach prosperity. Gdy przyszedł kryzys, okazało się, że nie ma poduszki, która zamortyzowałaby upadek.

Czy prywatne kopalnie radzą sobie lepiej?

To naprawdę nie jest przypadek, że w Bogdance wydajność pracy jest o kilkadziesiąt procent wyższa, płace są niższe o jedną piątą, a zatrudnienie odpowiednio mniejsze. Wydajność w Bogdance to ok. 1400 ton na pracownika przy przeciętnej w spółkach państwowych niewiele większej niż 700 ton. Proszę zwrócić uwagę, co zrobił jej właściciel, gdy ceny węgla zaczęły spadać - zaczął redukować zatrudnienie, szukać oszczędności i możliwości wzrostu wydajności. Prywatny właściciel wie, że jest nie tylko "dzisiaj”, ale też "jutro”. Musi myśleć nie tylko o tym, by mieć pieniądze na bieżącą działalność, ale także na konieczne inwestycje. Wczoraj może jeszcze wystarczało 1400 ton, ale już dziś to raczej 1800 ton, a może niedługo konieczne będzie 2000 czy 2500 ton? To bardzo prawdopodobne, bo węgiel jest tani, a płace w Polsce rosną. Zarządy będą więc się musiały liczyć – za parę lat - z presją płacową. Wiedząc o tym, trzeba już dziś myśleć o inwestycjach i większym umaszynowieniu bo tylko ono pozwala w długim okresie
podnosić płace.

Czyli nie ma innego wyjścia niż prywatyzacja?

Prywatna kopalnia jest zarządzana lepiej. No i nie ma nad głową polityków, którzy nigdy - nie tylko w górnictwie - nie są zainteresowani ekonomiczną racjonalnością. Trzeba więc sprywatyzować państwowe kopalnie i to jak najszybciej - jak będą prywatne, to inwestorzy będą wiedzieć, co trzeba z nimi zrobić: ten pokład zamykamy, ten utrzymujemy, tylu ludzi zatrudniamy, tylu przekwalifikujemy, tylu ludzi zwalniamy, tak zmieniamy organizację, tak inwestujemy i tak dalej.

Państwowe firmy raczej tak nie działają.

Nie zachowują się tak, bo ich właściciel nie wymaga, by racjonalnie myślały o przyszłości, dbały o swój długoterminowy interes. Państwowy właściciel wymaga od swoich firm, by dbały o spokój społeczny - jak najwięcej zatrudniały i płaciły dużo. Cieszy się także, jeśli ma trochę posad do obsadzenia. To atrakcyjne dla polityków, ale dla społeczeństwa kosztowne.

Czyli próby naprawy państwowych gigantów w rodzaju KW i JSW są skazane na porażkę?

Nie wierzę w programy naprawcze bez prywatyzacji.

A co ze zmuszaniem spółek energetycznych do przejmowania kopalń?

Ze spółkami energetycznymi, które także są państwowe, jest ten sam problem - mają nadmierne zatrudnienie. Przerosty nie są tak duże jak w górnictwie, ale są. W tym sektorze na razie uchodzi to na sucho, bo firmy państwowe mają dominującą pozycję rynkową, rynek jest zamknięty, konkurencja ograniczona. Ceny hurtowe energii elektrycznej są w Polsce porównywalne, a nawet nieco wyższe niż w Niemczech, pomimo znacznie niższych płac i innych kosztów produkcji, choć akurat w energetyce w Polsce płace są wysokie na tle innych sektorów. Energetyka jeszcze nie skonfrontowała się z tańszą konkurencją tak jak górnictwo, ale te złote czasy kiedyś się skończą. W tym sektorze pojawią się wtedy te same problemy co w górnictwie, choć może nie tak intensywne, bo energetyka jest jednak zarządzana racjonalniej niż górnictwo. Zyski spadną, a możliwości inwestycyjne znacznie się skurczą.

Ale najpierw dostaną "w prezencie” nierentowne kopalnie.

Wyobrażanie sobie, że przyjdzie państwowa energetyka i je uzdrowi, to naiwność. Jeśli właściciel, czyli państwo - a więc de facto urzędnicy i politycy dbający o swój polityczny czy biurokratyczny spokój - powie im "nie wolno wam zwalniać tych górników, bo mamy niepokoje społeczne na Śląsku”, to nie będą zwalniać. Zwłaszcza, że na początku - dzięki wysokim cenom energii - będą mieli zyski które pokryją stratę na wydobyciu. Problem jest we właścicielu, w tym, że państwo, a konkretnie politycy i biurokraci, się tak zachowują. A my, czyli obywatele, ten stan rzeczy akceptujemy. To nie jest tak, że zarządy są nieudolne i złośliwie nie chcą naprawiać spółek górniczych w kryzysie czy poprawiać konkurencyjności spółek energetycznych w czasie koniunktury.

Gdzie tkwi więc główny problem?

Problem jest w nadzorze właścicielskim. Państwo - a dokładnie jego przedstawiciele - ani nie chcą, ani nie potrafią mieć efektywnych przedsiębiorstw. Ich priorytetem jest zamiatanie problemów pod dywan tak długo, jak tylko się da. Dziś polscy politycy - niezależnie od barw klubowych - do spółki z zawodowymi urzędnikami, udają, że można znaleźć tajemniczy kurek z pieniędzmi, który pozwoli dalej nie rozwiązywać problemów strukturalnych w górnictwie. Udają, bądź łudzą się, że sytuacja rynkowa się poprawi, a Komisja Europejska pozwoli na udzielenie - de facto kosztem podatników - wielomiliardowej pomocy publicznej. Nic takiego się nie stanie, ale tego typu zachowanie to modus operandi polskiego sektora publicznego.

Nie przyjmuje do wiadomości realiów ekonomicznych?

On nie potrafi inaczej. Sedno problemu jest niestety w etatyzmie krążącym w żyłach polskiej polityki i administracji - w tym, że państwo nie chce ograniczyć się do roli regulatora a pragnie być także właścicielem. Sprawdzać się w biznesie, udając, że to dobre dla ludzi. Od 1990 roku do dziś dotacje do górnictwa węgla kamiennego głównie w postaci umorzonych lub subsydiowanych składek emerytalnych i podatków, przekroczyły - w cenach stałych - 80 mld złotych. Za te pieniądze moglibyśmy mieć metro we wszystkich dużych miastach. Dziś państwowe górnictwo domaga się kolejnych paru miliardów, żeby ratować swoje istnienie.

Czyli całe górnictwo powinno zostać niezwłocznie sprywatyzowane.

Tak. Nie tylko zresztą górnictwo. Państwo może być właścicielem infrastruktury - dróg, mostów, rurociągów, magazynów strategicznych - ale nie przedsiębiorstw produkcyjnych czy usługowych. Jeśli jest właścicielem jakichś przedsiębiorstw, to jest niestety także złym - bo stronniczym - regulatorem. Prywatyzacja górnictwa węglowego, miedziowego, energetyki, przemysłu chemicznego czy rafinerii pozwoliłaby nie tylko znacząco poprawić nadzór właścicielski w tych spółkach i podnieść ich wydajność czy ekonomiczną racjonalność zarządzania, ale poprawiłaby także jakość polityki publicznej. Politycy więcej myśleliby o konkurencyjności gospodarki, a mniej o tym jak pilnować państwowego monopolu na poszczególnych rynkach. Nie faworyzowaliby "swoich” podmiotów, nie wprowadzaliby dla nich spec-ustaw, chroniących ich pozycję rynkową itp. Nie ratowali w kłopotach dokapitalizowaniem ich z przepastnej państwowej kieszeni.

Taka pomoc jest jednak często blokowana przez Brukselę.

Chwała Bogu, że jesteśmy członkiem Unii Europejskiej - tam, gdzie to Komisja Europejska steruje regulacjami za pomocą dyrektyw - jest lepiej niż tam, gdzie to polscy politycy próbują coś wyregulować. Nawet sektor energetyczny i paliwowy tego doświadczył, bo to dzięki akcesji do UE mamy w branży ogólną infrastrukturę instytucjonalną, zapewniającą jako taki ład rynkowy.

Zakładając, że wszystkie spółki węglowe zostałyby sprywatyzowane i to w rzeczywisty sposób - nie tak, że przejęłyby je inne państwowe podmioty - jaka część kopalń musiałaby zostać zamknięta w najbliższych latach?

W opublikowanym przez nas w ostatnio raporcie "Polski węgiel: quo vadis” piszemy, że sanacja sektora wymaga redukcji zatrudnienia przynajmniej o 50 proc. i to bardzo szybko. Wydobycie zmniejszyło się mniej, ale także by spadło - trzeba całkowicie zaprzestać wydobycia w nierokujących pokładach. W kolejnych latach ta restrukturyzacja by trwała. Górnictwo nie jest bowiem sektorem, który - jak usługi - może liczyć na wzrost cen. Jeśli ma podnosić płace, musi się restrukturyzować i podnosić wydajność faktyczną, a więc liczbę ton węgla jaką wydobywa jeden górnik

Jak duży jest przerost zatrudnienia w polskim górnictwie, dwukrotny, trzykrotny?

Dwukrotny to minimum, choć to zależy od cen. Jeśli ceny będą dalej spadać, to i redukcja będzie musiała być większa. Bo wtedy więcej kopalń nie będzie w stanie - nawet po zmianach organizacyjnych i dokapitalizowaniu - wydobywać węgla efektywnie. W naszych prognozach przyjęliśmy - za Międzynarodową Agencją Energii - mało pesymistyczne prognozy cen węgla w przyszłości i okazało się, że do 2020 r. zatrudnienie musiałoby się zmniejszyć przynajmniej o połowę, żeby górnictwo miało jakikolwiek ekonomiczny sens w Polsce. Nie chcieliśmy, by nas posądzono, że nasze wnioski zależą od bardzo pesymistycznej prognozy cenowej. Ceny węgla ARA już dziś są jednak niższe niż te, jakie włączyliśmy do obliczeń - jeśli się utrzymają, to 50 proc. może okazać się nadmiernie optymistycznym szacunkiem i zatrudnienie trzeba będzie zmniejszyć bardziej.

Czy upadek polskiego górnictwa to już tylko kwestia czasu?

Nie chodzi o upadek, ale o stopniową, racjonalną redukcję wydobycia. To jest schyłkowy przemysł, choć to nie oznacza, że wszystkie kopalnie trzeba zamknąć z dnia na dzień. To nie jest przypadek, że wydobycie węgla kamiennego zniknęło w zasadzie z całej Europy Zachodniej. Po prostu kopalnie - operujące w niekorzystnych warunkach geologicznych - nie są w stanie podnosić wydajności na tyle, by sprostać presji kosztowej. Przegrywają konkurencję z resztą gospodarki, która jest bardziej wydajna. O ile Polska ma się wzbogacić - a zakładam, że nam wszystkim na tym zależy - to nie może sobie pozwolić na marnowanie zasobów w sektorze, który nie chce się zmieniać. Jeśli jednak będzie się bogacić to i ten sektor - zakładam, że nie subsydiowany - zmieniać się będzie musiał. Górnictwo mierząc się z rosnąca presją płacową będzie szukało rezerw wydajności, a jeśli ich nie znajdzie po prostu odwiesi klucz na ścianę i zgasi światło.

Górnicy zarabiają za dużo?

Dzisiaj górnik zarabia około 7 tysięcy złotych i to jest atrakcyjna - nawet bardzo - płaca. Zapewne jest przeszacowana o około 20 proc. wobec tego, co górnicy zaakceptowaliby na warunkach czysto rynkowych. Ale za 20 lat to już nie będzie dobre wynagrodzenie i górnicy będą chcieli zarabiać więcej, więc górnictwo będzie musiało zdecydowanie zwiększyć wydajność. Nie tylko by odzyskać rentowność dziś, ale i by ją utrzymać gdy jego koszty wzrosną. Stanie się tak nawet wtedy, gdy ceny rynkowe węgla znów wzrosną. Dla zbyt mało wydajnych i nierokujących kopalń oznacza to zamknięcie. Dziś to tyczy około połowy kopalń śląskich ale i na następne przyjdzie czas w horyzoncie najbliższego ćwierćwiecza. Na tym właśnie polega schyłkowy charakter tego sektora. Jego czas w Europie Zachodniej już się skończył, a u nas właśnie się kończy.

Mówimy cały czas o górnictwie w kontekście biznesowym, rynkowym, ale w dyskusjach na ten temat częściej słychać zupełnie innego rodzaju argumenty. Na przykład idący po władzę PiS mówi o bezpieczeństwie energetycznym Polski, którego filarem ma być rodzimy węgiel.

To jest moim zdaniem myślenie strategicznie egzotyczne. Podzielają je zresztą chyba politycy wszystkich opcji. Czy bezpieczeństwo energetyczne Niemiec, Wielkiej Brytanii, a nawet Chin, czyli krajów, które importują węgiel na wielką skalę, jest zagrożone? Nie trzeba mieć własnego węgla, by być bezpiecznym. To jest surowiec dostępny powszechnie na całym świecie - wydobywa się go w bardzo wielu krajach po bardzo niskich cenach i można go tanio przywieźć do Europy ze wszystkich pozostałych kontynentów. Z południowej Afryki, Australii, Kolumbii, Stanów Zjednoczonych, Ukrainy, Indii, Rosji. Skąd chcemy.

Jednostkowy koszt transportu jest tak niski, że opłaca się wieźć węgiel przez pół świata?

Koszt transportu ma znaczenie, ale wyjściowe ceny węgla są także bardzo różne. Węgiel z kopalni odkrywkowej w Australii jest bardzo tani - dużo tańszy niż węgiel z kopalni głębinowej w Polsce. Uwzględniając koszty transportu, okaże się, że przy dzisiejszych cenach tego surowca na rynkach światowych, tylko relatywnie wydajne kopalnie położone blisko elektrowni mają w Polsce oczywistą rację ekonomicznego bytu. Wracając do kwestii bezpieczeństwa energetycznego, istnieje ogromna dywersyfikacja dostawców i żaden nie może sobie pozwolić na to, by powiedzieć "nie sprzedamy wam węgla”. Trudno o doskonalsze bezpieczeństwo energetyczne w czasie pokoju.

Nie istnieje tu żaden Gazprom, który może przykręcić kurek.

Nawet rynek gazu jest już bliski dywersyfikacji. Dzięki Unii Europejskiej mamy zasadę TPA – dostępu do infrastruktury przesyłowej wielu dostawców. Mamy gazoport w Świnoujściu i inne gazoporty w Europie, a także rewers, czyli możliwość poboru gazu z Niemiec. Mamy też - dzięki inwestycjom z ostatnich lat - coraz większe możliwości magazynowe. Jest więc dużo lepiej niż przed dekadą, kiedy rzeczywiście jeden dostawca był jednoznacznie dominujący. W Polsce myślenie o bezpieczeństwie energetycznym jest dziwnie zdominowane przez pogląd, że dają je tylko własne surowce.

A nie dają?

Aby być konsekwentnym, to należałoby powiedzieć, że nie ma nic bardziej bezpiecznego niż wiatraki i fotowoltaika. Słońca i wiatru nikt nam nie zabierze a "surowce” te - w przeciwieństwie do węgla kamiennego w ekonomicznie dostępnych pokładach - nie wyczerpią się w horyzoncie kilkudziesięciu lat. W języku polityki mamy jednak iunctim (łac. połączenie - przyp. red.) bezpieczeństwo energetyczne Polski równa się węgiel. Tak czy inaczej, logika bezpieczeństwa energetycznego nie może ignorować logiki ekonomicznej. Kopalnie nie mogą tracić operacyjnie na każdej tonie węgla. Bo co to za bezpieczeństwo, które drenuje kieszenie jednych, by napełnić kieszenie innych, po nierynkowych cenach w warunkach braku konkurencji?

Ale wielu ludzi, w szczególności związkowcy i politycy, nie myśli w kategoriach rachunku ekonomicznego.

Jeśli wśród polityków są osoby, które nie myślą tymi kategoriami, tylko kategoriami magicznymi, to będą musiały zmienić sposób myślenia. Może są tacy ojcowie lub matki, które uważają, że rodzina może wydawać więcej niż zarabia nie tylko przez chwilę, ale po wsze czasy, ale w pewnym momencie takie myślenie się kończy. Jakiś czas mogą chodzić do ciotki, wujka, kuzyna, banku i pożyczać pieniądze, ale w pewnym momencie usłyszą "nie pożyczymy wam więcej”. I wtedy trzeba się z rzeczywistością pogodzić, zmniejszyć wydatki lub poszukać dodatkowej pracy. Z firmami - nawet państwowymi - jest podobnie.

Problemem chyba jest sposób myślenia w Polsce o dużych przedsiębiorstwach, który jest nawet utrwalony w języku. Wciąż mówi się "zakłady pracy”, tak jakby głównym celem firm było właśnie dawanie pracy, a nie zysku ich właścicielom. To taki relikt z poprzedniego systemu.

Twierdzę, że polskie górnictwo węgla kamiennego jest takim reliktem. Niezrestrukturyzowane nie daje pracy netto. Jest ono w ogromnym stopniu subsydiowane przez system emerytalny - to ok. 4 mld zł rocznie. Jeśli więc w branży są miejsca pracy, to gdzieś indziej ich nie ma lub są one gorzej płatne - bo cały system jest mniej produktywny, niż mógłby być, gdyby ta branża nie funkcjonowała w państwowo-związkowej logice "strategicznego zakładu pracy”. Ten sektor - w obecnym kształcie - jest dla gospodarki obciążeniem. Jego wkład w przyrost naszego PKB w ostatniej dekadzie był ujemny. A dotacje do emerytur kosztowały innych - znacznie mniej zarabiających Polaków - dziesiątki miliardów złotych. Lepiej byłoby zamknąć kopalnie, sprzedać ich majątek i pozwolić prywatnym inwestorom utrzymać tylko te, które uważają za opłacalne. Trzeba by to im ułatwić, żeby licencje było łatwo zdobyć, zlikwidować przeszkody biurokratyczne.

Słowem, polskiemu górnictwu przydałaby się Margaret Thatcher.

Dlaczego pracujący w handlu, transporcie czy edukacji mają dotować emerytury znacznie od nich zamożniejszych górników? Te dotacje rocznie wynoszą łącznie ok. 6 mld zł, ale część z nich trafia między innymi do górników miedziowych, którzy zarabiają jeszcze więcej niż górnicy śląscy. Musimy skonfrontować się z rzeczywistością, że inni potrafią wydobywać węgiel o wiele taniej. Dlatego najlepszym sposobem jest prywatyzacja. Nie bać się, sprywatyzować. Ja bym namawiał PiS, jeśli będzie rządził, do prywatyzacji. A jednocześnie do likwidacji przywilejów górniczych.

To chyba mało prawdopodobne.

Może mało, ale to już jest taka sytuacja, że branży nie da się utrzymać w obecnej formie. Zadałbym politykom i biurokratom takie pytanie: skoro chcą utrzymać te wszystkie kopalnie, to skąd znajdą te miliardy złotych rocznie, by wypłacać pensje, płacić rachunki, podatki? Komu je zabiorą i dlaczego chcą to zrobić? Jak przekonają Komisję Europejską i zapewnią, że ta nie nałoży kar za naruszenie konkurencji?

Najpierw trzeba przekonać Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów.

Na obiektywność UOKiK-u nie liczę. Media i opinia publiczna zbyt rzadko te pytania zadają. Parafrazując znane amerykańskie powiedzenie, mamy w górnictwie taki dobry kryzys, że szkoda go nie wykorzystać dla dobra Polski. Jeśli zreformujemy i sprywatyzujemy tę branżę, a przy okazji zlikwidujemy przywileje emerytalne w tym zawodzie - niech za nie płacą sami górnicy w formie wyższych składek - to i górnictwo z kryzysu wyjdzie dużo silniejsze, i Polska na tym zyska. Także w tak ważnym dla polityków wymiarze jakim jest tradycyjnie pojęte bezpieczeństwo energetyczne.

Załóżmy jednak, że PiS jednak przeforsuje pomysł ponownego otwierania zamkniętych kopalń. Jakie mogą być skutki tych działań?

Na razie nie traktuję tych zapowiedzi zbyt poważnie, bo w kampanii politycy mówią różne rzeczy. Hipotetycznie jednak możemy sobie wyobrazić, że po wyborach znajdą się ludzie, którzy zostaną powołani do zarządów spółek energetycznych i działając na ich szkodę, kupią deficytowe kopalnie z gwarancjami utrzymania zatrudnienia. Co prawda obecne zarządy tak nie zrobiły - i chwała im za to - ale taki, mało prawdopodobny, scenariusz można sobie wyobrazić. Sam jednak nie chciałbym tego robić, bo wierzę, że jakieś ramy racjonalności w polskiej polityce publicznej i dbałości o sens ekonomiczny jednak funkcjonują.

Pogdybajmy jednak.

Problem tego, kto za to zapłaci, pozostanie. Albo zostaną zjedzone całe zyski sektora energetycznego i nie będzie on miał żadnych pieniędzy na inwestowanie, a ich akcje na giełdzie ulegną jeszcze głębszej przecenie niż dotychczas. Drugi wariant to duży wzrost cen hurtowych prądu, bo rząd w jakiś sposób - choć nie wiem jaki - doprowadzi do wzrostu cen kompensującego spółkom straty. Ale wtedy nie będzie można mówić, że stało się tak w interesie przemysłu energochłonnego, bo przy takich cenach energii on po prostu z Polski ucieknie. Może więc zapłacą gospodarstwa domowe? To może być politycznie trudne, ale zobaczymy. Wariant ten wydaje mi się jednak nieprawdopodobny.

Dlaczego?

Pamiętajmy, że rynek energii elektrycznej w UE się liberalizuje i integruje. Prędzej czy później na możliwości importowe zostanie otwarty także rynek polski. Nadchodzące ograniczenie przepływów kołowych na granicy z Niemcami i Czechami otworzy nasz na komercyjny import energii z tych kierunków. Za chwilę będzie dostępne także stałoprądowe połączenie z Litwą, które zwiększy możliwości importu taniej elektryczności z Rosji i Skandynawii. Pojawią się więc na rynku energii elektrycznej silni konkurenci z Niemiec, Rosji, Czech, Szwecji, a wtedy polskie spółki energetyczne - z górniczym kamieniem u szyi - zaczną szybko nabierać wody. Restrukturyzacja może się odwlecze o 2-3 lata, ale nas nie ominie i będzie dużo trudniejsza i dużo bardziej kosztowna - o ile jeszcze w ogóle możliwa. Dobrze by było, by polscy politycy i urzędnicy zdawali sobie z tego sprawę.

Czyli sprywatyzować trzeba też spółki energetyczne? To tym bardziej nie przejdzie.

Państwowe przedsiębiorstwa nie działają dobrze, wbrew temu, co się wydaje wielu politykom i publicystom. To nie jest kwestia tego, że zarządy są złe, bo często są nie gorsze niż te w sektorze prywatnym, ale tego, że podlegają oni perwersyjnemu systemowi bodźców. Zarząd spółki prywatnej jest nagradzany za zyski i karany za straty. Największym prestiżem wśród prywatnych inwestorów cieszą się ci menedżerowie, którzy potrafili wyciągnąć z tarapatów upadające firmy. W sektorze publicznym jest inaczej. Zarządy spółek Skarbu Państwa są karane za to, że chcą z wyprzedzeniem przygotować swoje przedsiębiorstwa na kryzys lub uzdrawiać je w kryzysie zanadto zdecydowanie. Ryzyko zwolnienia nad takimi nadgorliwcami zawsze wisi - politycy i biurokraci nie chcą, żeby coś zmieniać, tylko żeby było po staremu - duże zatrudnienie, niskie ceny i w ogóle oczekują cudów. A o cuda niestety coraz trudniej.

tam PRZEC gdzie to Komisja

wiadomości
gospodarka
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
money.pl
KOMENTARZE
(0)