Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na
Agata Kołodziej
Agata Kołodziej
|

Dolina śmierci - miejsce, gdzie najczęściej giną polscy naukowcy

33
Podziel się:

- Powszechnym błędem w Polsce jest to, że sami naukowcy idą na spotkanie z inwestorami, bo to jest jak spotkanie małej rybki z rekinem – mówi WP money mec. Michał Żukowski. Szczególnie, że Polska ma swoją specyficzną odmianę tych drapieżników – w większości przypadków to wyjątkowo żarłoczne bestie, które nie nauczyły się jeszcze jeść widelcem. W efekcie Polska traci technologie, które mogłyby zmienić naszą gospodarkę, a nawet dokonać światowej rewolucji.

Dolina śmierci - miejsce, gdzie najczęściej giną polscy naukowcy
(mat. prasowe)

Polska zbyt często traci technologie, które mogłyby zmienić naszą gospodarkę, a nawet dokonać światowej rewolucji. - Powszechnym błędem w Polsce jest to, że sami naukowcy idą na spotkanie z inwestorami, bo to jest jak spotkanie małej rybki z rekinem – mówi WP money mec. Michał Żukowski.

Polscy naukowcy zachwycają cały świat, ich badania mają doprowadzić do rewolucji, a im samym przynieść miliony. Aż tu nagle...

Wariant 1.

Okazuje się, że zwyczajnie brakuje im pieniędzy. Upadłość.

Wariant 2.

Znajdują pieniądze, ale jednocześnie zaprzedają duszę diabłu, (czyt.: inwestorowi), który w białych rękawiczkach przejmuje spółkę, wyciska z niej, ile się da, a potem porzuca. To tzw. wariant polski. Na jego końcu również czeka upadłość.

Wariant 3.

Inwestorów w Polsce brak, sprzedają więc swoje dzieło życia za granicę. W tym wariancie upadłości nie ma, ale ktoś inny zgarnia ich miliony.

Tak w dużym uproszczeniu wygląda innowacyjność w polskim wydaniu. Oczywiście znajdą się warianty 4 i 5, w których wszystko kończy się happy endem. Ale dotąd nie były to przypadki, które mogłyby wprowadzić polską gospodarkę na nowe tory, jak chciałby wicepremier Morawiecki.

Takim odkryciem mógł być kryształ azotku galu od Ammono. Nie udało się. Potem pojawił się polski grafen. Ale wygląda na to, że już zaprzepaściliśmy szansę. Dalej możemy go robić, ale straciliśmy tyle czasu, że inne kraje zdążyły nas dogonić i przewaga konkurencyjna została zmarnowana.

Potem wybuchły perowskity Olgi Malinkiewicz. Ta zaledwie trzydziestoletnia dziewczyna została już nawet nazwana następczynią Marka Zuckerberga. To dlatego, że dwa lata temu zgarnęła tytuł "innowatora roku" przyznawany przez "MIT Technology Review". Zuckerberg doprowadził do rewolucji w komunikacji na świecie. Ona ma szansę zrewolucjonizować światową energetykę.

No właśnie, "ma szansę", ale stoi nad przepaścią, nad tzw. doliną śmierci. Tak nazywany jest moment, w który innowacyjne spółki przechodzą z etapu badań lub prototypów do wdrożenia swojego wynalazku na rynek. Spółce Saule Technologies założonej przez Olgę Malinkiewicz co prawda na razie wszystko idzie nieźle, ale czekają na nią te same zagrożenia co na pozostałych.

Jakie? O tym mówi WP money mec. Michał Żukowski z kancelarii Leśnodorski Ślusarek i Wspólnicy. Przez lata był szefem działu prawnego w Narodowym Centrum Badań i Rozwoju. Mało kto wie tyle co on na temat tego, co wydarzyło się z Ammono, z grafenem i co teraz dzieje się z perowskitami.

Niewielu wie tyle co on na temat błędów, jakie popełniają małe rybki, idąc na spotkanie z rekinem i na temat grzechów tych rekinów. Szczególnie, że Polska ma swoją specyficzną odmianę tych drapieżników – w większości przypadków to wyjątkowo żarłoczne bestie, które nie nauczyły się jeszcze jeść widelcem.


Agata Kołodziej: NCBR wyłożył na Ammono około 30 mln zł. A tu upadłość. Bardzo bolało?

Mec. Michał Żukowski, szef praktyki R&D/VC w kancelarii Leśnodorski Ślusarek i Wspólnicy: Bolało, przede wszystkim dlatego, że dawcą inwestycji był także polski i europejski podatnik. Poza tym kilka lat temu Ammono było jedną z większych spółek technologicznych w Polsce.

Ale już nie jest, z powodu konfliktu z inwestorami.

Inwestorzy prywatni są potrzebni na tym rynku. Ale oni stawiają swoje warunki i trzeba uważać, żeby w umowach z nimi nie znalazły się zapisy, które pozwolą w świetle prawa przejąć spółkę, wycisnąć z niej co się da, spieniężyć i zostawić technologicznie opuszczoną.

Tak było w tym przypadku?

Byłem poniekąd stroną w tym procesie, bo pracowałem wówczas w NCBR, nie mogę więc odpowiedzieć wprost na to pytanie.

Ma pan jednak duże doświadczenie z obserwacji rynku venture capital. Co u nas nie działa jak trzeba?

Kapitał wysokiego ryzyka jest w Polsce coraz bardziej dostępny, wchodzą nowe podmioty. Ale rynek dopiero dojrzewa i nie jest jednolity. Są bardzo profesjonalni inwestorzy, ale zdarzają się też tacy, którzy chcą wyłącznie zarobić, a dalszy rozwój technologii ich nie interesuje.

Chce pan powiedzieć, że to jest nasza polska specjalność?

To jest niestety kultura naszej części Europy, nie tylko Polski. Nasi inwestorzy nierzadko dopiero uczą się warunków, w których to obie strony wygrywają.

Co jest ich największym grzechem?

To, że jak wykładają pieniądze, od razu chcą wielu uprawnień i pakietu kontrolnego. Zastrzegają sobie w umowach klauzule, które zapewniają im szybkie i korzystne wyjście z inwestycji, zapominając o tym, że w tym wszystkim najważniejsi są twórcy spółki, którzy są jej sercem i trzeba ich pielęgnować, szanować i wspierać. Powinni też czuć się zmotywowani finansowo, żeby w tej spółce zostać.

Inwestor zwykle chce jak najszybciej podnieść wycenę spółki, a potem spieniężyć zainwestowane środki. I to jest dobre, normalne, rynkowe. Natomiast ludzie związani technologicznie ze spółką chcą, żeby ich technologia została rozwinięta, żeby coś znaczyła na rynku. Do tego muszą mieć swobodę, żeby swój pomysł rozwijać. Tymczasem zdarza się, że w polskich umowach inwestycyjnych fundusze de facto blokują ręce tym, którzy odpowiadają za rozwój technologii, chcą wszystkim zarządzać, do wszystkiego mieć wgląd i na wszystko wpływ.

Da się tak nie wtrącać, jeśli zainwestowało się miliony?

Duże fundusze Venture Capital w USA czy w Izraelu właśnie tak działają – obejmują od 10 najwyżej do 25 proc. udziałów i to działa. Oczywiście mają przy tym wiele uprawnień, pierwszeństwo wyjścia z inwestycji, wyjścia z określonym dyskontem, czy ochronę przed rozwodnieniem udziałów. Ale raczej nie kwestionują tego, co robią technologicznie twórcy spółki, nie blokują ich rozwoju.

Czy to właśnie był błąd Ammono? Że oddało inwestorowi zbyt dużą część udziałów lub uprawnień?

Podtrzymując powyższe zastrzeżenie co do braku odnoszenia się do konkretnego przypadku Ammono odpowiem czysto abstrakcyjnie - w Polsce istnieje inwestycyjna dolina śmierci. Małe spółki czy startupy nie stać na profesjonalne doradztwo prawne, a jeśli po jednej stronie stoi Dawid, a po drugiej Goliat z całym sztabem prawników z dużej kancelarii, to Dawid nie ma szans, żeby się obronić.

Ja wiem, że te spółki nie mają zbyt wiele pieniędzy, ale można to ułożyć inaczej. W amerykańskich kancelariach wypracowano taki model, że kancelaria pobiera opłatę jako procent od wartości transakcji, albo otrzymuje część udziałów lub opcje na te udziały.

Powszechnym w Polsce błędem jest to, że twórcy idą sami na spotkanie z inwestorami, a to przecież jak spotkanie małej rybki z rekinem. Żeby czuć się w tej sytuacji równym, trzeba zabrać ze sobą innych drapieżników.

A jak pieniądze wykłada państwowa instytucja? Wtedy też na rozmowy trzeba zabierać ze sobą sztab prawników?

Jest różnica pomiędzy dotacjami publicznymi a inwestycjami prywatnymi. Podmiot, który daje grant, oczywiście w dużej mierze jest informowany, co się dzieje w spółce, ma pełen zakres możliwości kontrolnych, ale nie ma dużych uprawnień i wpływu na sytuację w spółce.

Było przez to wiele takich przypadków, w których spółki, które dostały grant z pieniędzy podatników potem upadały, bo na etapie realizacji projektu nie było głębszej analizy, czy pomysł jest dobrze realizowany, czy realizowane są kamienie milowe, czy spółka idzie w dobrym kierunku. A to błąd. Błąd wynikający z kreowania roli państwa jako donatora, a nie inwestora.

Czyli co? Trzeba zatrudnić dodatkową armię urzędników, żeby zapewnić lepszą kontrolę nad projektami, skoro mamy zbudować na tym od nowa swoją gospodarkę?

Świetnym przykładem, jak to może działać jest Izrael – jedna z największych wylęgarni startupów zaraz po Dolinie Krzemowej. Izrael rozdając pieniądze publiczne stawia szereg warunków. Pierwszy jest taki, że te projekty nie wypływają za granicę. Jeśli tak się stanie, spółka musi zwrócić sześciokrotność tej kwoty, którą dało państwo.

Drugi to tzw. royalty payments - opłaty licencyjne. Podmiot, który wdraża projekt finansowany z publicznych pieniędzy, musi je potem oddawać państwu przez szereg kolejnych lat aż do spłaty całości dotacji. Ta opłata w Izraelu wynosi między 1,5 a 3 proc. Dzięki temu zainwestowane przez kraj środki wracają do budżetu i służą do finansowania kolejnych inwestycji. To jest rozwiązanie, które moglibyśmy zastosować w Polsce.

Ale przecież co najmniej 90 proc. startupów upada. To skąd miałyby mieć pieniądze na to, żeby zwrócić je państwu? No chyba, że upadają tylko te finansowane przez VC, a te, którym pieniądze daje państwo w magiczny sposób przeżywają?

To tylko część prawdy, ale rzeczywiście projekty finansowane z publicznych pieniędzy są często podtrzymywane przy życiu ze względu na tzw. trwałość projektu. Z jednej strony robiąc jakieś badania naukowe nie jesteśmy pewni ich rezultatu. Ale z drugiej strony przepisy wymagają, aby projekt, na który instytucja publiczna wydała pieniądze, został zrealizowany i osiągnął pewne wskaźniki. Co się często wcale nie dzieje i jest sztucznie wykazywane w statystykach.

Chce pan powiedzieć, że marnujemy publiczne pieniądze, tylko po to, żeby w statystykach pokazać coś, co nie jest prawdą?

Chcę podkreślić, że mamy duży potencjał i wiele świetnych projektów, ale zaznaczyć też, że projekty utrzymywane są często ze względów czysto formalnych. Bo jeśli nie byłyby utrzymywane przez trzy lata, to środki publiczne powinny zostać zwrócone. I tworzy się takie błędne koło, finansujemy coś bardzo ryzykownego, coś, co czasem nie wychodzi, bo tak musi być. A jednocześnie musi być utrzymywane przy życiu, mimo że nie jest sukcesem.

I obie strony wiedzą, że projekt nie ma sensu, ale i tak sztucznie utrzymują go przy życiu?

To nie jest tak, że ktoś fałszuje rzeczywistość, a druga strona udaje, że tego nie widzi. Projekt pod względem czysto formalnym i naukowym jest realizowany, są wyniki i do niczego niby nie można mieć zastrzeżeń. Tylko, że te wyniki zostają odłożone na półkę, bo nie mają potencjału biznesowego i nikogo poza naukowcami nie interesują. Przy czym na tym właśnie polega działalność innowacyjna – jest wysokie ryzyko. I trzeba się z tym pogodzić. Każdy projekt, nawet nieudany, to kolejne zyskane doświadczenie, nowa wiedza, która zostaje. To jest właśnie powszechne podejście kolebek światowej innowacyjności, Izraela czy USA – każda kolejna porażka jest cegłą pod budowę fundamentu przyszłego sukcesu.

Powiedział pan, że Izrael nie wypuszcza za granicę projektów, w które wpompował pieniądze. Dlaczego my w Polsce tego nie robimy?

Różnica pomiędzy nami a Izraelem czy Singapurem jest taka, że jesteśmy w Unii Europejskiej. To z jednej strony daje nam dużą pulę pieniędzy na innowacyjność, z drugiej bardzo nas ogranicza prawnie, np. z punktu widzenia pomocy publicznej. To ogranicza kreatywność administracji publicznej w zakresie tworzenia modeli wsparcia finansowania badań i rozwoju w firmach. Ale moim zdaniem wprowadzenie drugiego z rozwiązań - royalty payments - byłoby możliwe u nas. Może nie było do tej pory takiego pomysłu, a może nikt tego głośno nie powiedział.

Jak duża część projektów, które dostają pieniądze podatników, ucieka potem za granicę?

To nie jest źle, że polskie projekty wypływają za granicę. Pytanie raczej, na jakich warunkach. Ale to jest sytuacja, której w najbliższych latach nie zmienimy.

Dlaczego?

Weźmy technologie z zakresu life science. Polscy naukowcy mają fantastyczne pomysły i technologie, tylko że one mogą być w Polsce sfinansowane na etapie badań przedklinicznych i być może pierwszej fazie badań klinicznych. Natomiast na późniejsze fazy i wdrożenie leku nas po prostu nie stać. Nie mamy na tyle dużych korporacji farmaceutycznych, które byłyby w stanie to sfinansować.

Owszem, na polskim rynku pojawiają się czasem innowacyjne leki, mamy kilka świetnie prosperujących spółek jak Polpharma czy Adamed, ale one dalej w porównaniu z takimi graczami jak np. Glaxo finansowo nie mają jeszcze szans na podjęcie takiego wyzwania.

Tak było choćby z badaniami naukowców z UW, którzy dokonali przełomu w szczepionce na raka. Zagraniczne koncerny zainwestowały w dalsze fazy badań już 600 mln dol. Ten projekt musiał zostać sprzedany za granicę nie z pazerności tylko z braku innych możliwości.

Właśnie. To prawdopodobnie największa dotąd komercjalizacja polskich badań naukowych z uczelni. I zamiast narzekać, że oddaliśmy je za granicę, powinniśmy się cieszyć, bo do tej pory większość dużych projektów prowadzonych przez jednostki naukowe nie kończyło się wielkim sukcesem komercyjnym.

Jeśli już mamy ten sukces rynkowy, rzeczywiście często wiąże się on wyjściem poza Polskę. Ważne, żebyśmy się uczyli warunków, żeby zarabiać na tym więcej.

A co z polskim grafenem? Miał być naszym światowym sukcesem, potem wydawało się, że to wielka klapa i nasz skarb zostanie sprzedany za granicę. Potem z kolei cisza, a teraz okazuje się, że Grupa Azoty chce coś z tym robić. I właściwie nie wiadomo, czy to sukces czy zbieranie resztek.

W NCBR mieliśmy program Graf-Tech, który finansował dwanaście projektów dotyczących technologii grafenowych. I rzeczywiście w pewnym momencie coś stanęło. Jest cisza. Trudno odpowiedzieć na pytanie, czy coś z tego wyjdzie. Dobrą wiadomością jest zaangażowanie się w ten temat takiego dużego gracza jak Grupa Azoty – gorąco kibicuję ich tarnowskiej inwestycji.

A perowskitom się pan przygląda? Może młoda Polka – Olga Malinkiewicz – w końcu wyprowadzi nas na szerokie wody, doprowadzając do światowej rewolucji w energetyce?

Perowskity to rzeczywiście rewelacyjny projekt i sam fakt, że spółka pozyskała japońskiego inwestora, który włożył w spółkę Saule Technologies już kilkanaście milionów złotych, potwierdza, że jest szansa, żeby zrobić coś rewolucyjnego. To naprawdę może być polskie success story. Zresztą zgłosiły się już do nich światowe korporacje, ale może lepiej na tym etapie nie wymieniać nazw...

Jeśli mówi pan o Airbusie, to spokojnie, to już publiczna informacja.

Rzeczywiście chodzi o Airbusa. Jest w tym ogromny potencjał.

Media odtrąbiły już rok temu pierwszy sukces – ładowarka do telefonu z perowskitów, która jest bezprzewodowa, w postaci cienkiej folii naklejanej na tył telefonu.

A to dopiero początek, bo możliwości obklejania perowskitami różnych rzeczy są absolutnie nieograniczone. Samoloty, samochody, budynki - to jest kwestia prac rozwojowych, czyli dostosowania danej technologii do konkretnego zastosowania. Zarząd Saule ma duże pole do popisu, żeby szukać nowych rynków zbytu. To rzeczywiście jest perełka.

Ale o Ammono mówiono to samo, a jednak się nie udało.

Największe wyzwania, jakie teraz stoją przed Saule Technologies są dwa. Po pierwsze to znalezienie naukowców do współpracy, co wcale nie jest łatwe. Z tego co wiem był taki moment, że Olga Malinkiewicz sama zajmowała się szukaniem ich przez internet po całym świecie aż udało jej się ściągnąć kogoś z jakiejś fińskiej wioski. To jest zupełnie nowa technologia, więc znalezienie kogoś, kto ma o tym jakiekolwiek pojęcie jest bardzo trudne.

Drugim wyzwaniem jest zbudowanie maszyny, która będzie mogła drukować perowskity na dużą skalę i pozwoli wyjść poza fazę prototypu. I pewnie trzeba będzie znaleźć kolejnych inwestorów, bo miliony od Japończyków i 25 mln zł z NCBR to wcale nie są duże pieniądze. Jak pomyśli się o możliwościach tej technologii, np. obklejaniu perowskitami budynków, to przetestowanie tego jednego zastosowania może pochłonąć te kilkadziesiąt mln zł i będzie mało. A przecież można próbować oklejać tym jeszcze samochody, drony czy zwyczajne ławeczki w parku, które staną się stacjami wifi. Tylko to wszystko kosztuje.

Nie chcę zapeszać, ale perowskity są teraz dokładnie w tym samym momencie, na którym wyłożyło się Ammono.

Tak. Czyli w momencie, kiedy trzeba swój projekt przeskalować i zdobyć do tego inwestora. Ammono padło jego ofiarą. Saule Technologies nie musi czekać to samo. Ale dolina śmierci wciąż przed tą spółką. Warto i opłaci się zrobić wszystko, by ją wesprzeć w pokonaniu tego wyzwania. Wtedy będziemy mieli światowy sukces made in Poland.

wiadomości
gospodarka
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
KOMENTARZE
(33)
Gasper
6 lat temu
Pragnę wszystkim przypomnieć, że tzw. sukces firmy Saule Technologies w postaci ładowarki do smartfona był jaskrawym nadużyciem technicznym. Nigdy nie ujawniono prawdziwych parametrów tej ładowarki, bo okazałoby się, że bilans energetyczny tego urządzenia nie kwalifikuje go do zastosowania z jakimkolwiek telefonem komórkowym. Ręce opadają... jeśli ktoś pisze artykuł pochwalny na jakiś temat, to niech chociaż przeprowadzi rozeznanie, pogada z jakimś niezaleznym inzynierem, albo sam policzy (wystarczy szkoła srednia). W obecnej sytuacji Panią Malinkiewicz i jej współpracowników uważam za zwykłych naciągaczy.... Smutne, że nikogo to nie obchodzi i o mały włos prezesi Saule pozyskaliby kolejne 26mln. w tym roku. Do autora - proszę zamówić analizę techniczne tej ładowarki, zastanowić się i jeszcze raz napisać podobny artykuł. MIT nie wypowiedziało sie na temat tej ładowarki, ale na temat wczesniejszych osiagnieć.
Dziennikarz
7 lat temu
Tekst z marca 2017 dot Nauki Polskiej i innowacyjności ........................... ..........Aby ta innowacyjna praca przynosiła efekty, należy instytucje naukowe rozliczać z PRAWDZIWYCH osiągnięć a nie pseudo-nauki. Oczywiście w przypadku Polski, nie będzie to łatwe, ponieważ naruszy interesy grupy UPRZYWILEJOWANEJ narodowościowo. Grupa ta, bardzo lubi w przypadku zagrożenia jej interesów, odwoływać się do tzw. "światowej opinii publicznej". Jest to pasożytnicze towarzystwo wzajemnej adoracji, które opanowało polską naukę wiele lat temu. Istnieją tylko dzięki wewnętrznemu poparciu, solidarności grupowej i wsparciu z zagranicy. Najgorsi są w sprawach wymagających innowacyjności i niekonwencjonalnego podejścia do nauki. Oczywiście, jak to w populacji, zdarzają się ludzie na odpowiednim poziomie którzy coś wnoszą. Wyjątek potwierdza regułę. Jeśli czyjegoś pomysłu nie mogą ukraść, to go ZABLOKUJĄ i ZNISZCZĄ nie zważając na interes publiczny. Zrobią to nie dlatego, żeby komuś jednostkowo zaszkodzić a po to, żeby uniemożliwić stworzenie precedensu ( n.p. dokonanie odkrycia naukowego, przez grupę ludzi/człowieka nie związanego z nimi). Koronnymi przykładami są "zderzak Łągiewki", "niebieski laser" i minikomputer K-202 dr. Karpińskiego. Oczywiście swoje działania maskują "troską" o PRAWDZIWĄ NAUKĘ. I w ten sposób, wydajemy miliony złotych na ich utrzymanie a dostajemy tony zapisanego papieru, przydatne tylko na papier toaletowy. Prorokuję, że kariera twórcy metody wykorzystania technologii "Perowskitów" - Olgi Malinkiewicz, skończy się tak samo jak powyżej wymienionych. Chyba, że te pasożyty już u Niej siedzą na okopanych stanowiskach. Ta prawda jest bardzo niepopularna w mediach, dlaczego, sami wiecie.
koko
7 lat temu
moim zdaniem urzad patentowy to organizaca szkodliwa i aspoleczna ze znamionami przestepczej mafi o powiazaniach miedzynarodowych antypolskich !!!
MAX
7 lat temu
Polecam polski urząd patentowy w procesie innowacyjnym. Może po 5-7 latach otrzymasz jakąś decyzję, o ile oni to zrozumieją. W USA 2-3 lata. A sąd patentowy w RP, co to za pomysł. Właściciel, kilkunastu skomercjalizowanych patentów.
Lrr
7 lat temu
W USA i Izraelu? Interesujace zestawienie, może by dodać Gorzów Wielkopolski? Izrael to jest baza USA, utzymywana przez USA tylko i wyłacznie w tym celu za cenę kilku miliardów rocznie, tam się nic nie tworzy, a populacja nadaje się do sprzatania tej bazy.
...
Następna strona