Uczniom żal wakacji, a rodzicom pusto zaczyna się robić w portfelach. Szkolna wyprawka to jeszcze nie koniec kłopotów. Magdalena Kordaszewska, najbardziej znana w Polsce ekspertka od zabawek, mówi money.pl co jeszcze uszczupli domowe budżety.
Krzysztof Janoś: Po Świeżakach przyszedł czas na Słodziaki. Znów całe rodziny zbierać będą naklejki, by dostać pluszaka. Fajna zabawa czy już konsumenckie szaleństwo?
Magdalena Kordaszewska vlogerka z zabawkowicz.pl, * *terapeuta integracji sensorycznej i absolwentka psychologii - W zbieraniu tych naklejek i takim oczekiwaniu na prezent nie ma nic złego. W psychologii nazywa się to odroczoną nagrodą. Ludzie, a w tym przypadku dzieci, które potrafią na tę nagrodę poczekać, osiągają lepsze wyniki w nauce. Generalnie lepiej też im się wiedzie w życiu osobistym.
Ale na czym polega ten fenomen. To przecież żadne szałowe zabawki?
Poniekąd odpowiada za to nasz sentyment do czasów PRL, gdzie wiele rzeczy, w tym i zabawki trzeba było załatwiać. Nie można było ich po prostu kupić, trzeba było się dobrze postarać, żeby je zdobyć. Tutaj jest bardzo podobnie. Rodzice i dziadkowie dobrze to pamiętają i znów biorą w tym udział.
Sukces tych akcji wynika też oczywiście z tego, że w naszej ocenie jest to coś za darmo. Bo przecież nie musimy za nie bezpośrednio płacić. My tylko zbieramy naklejki za zakupy. Inna sprawa, że to dzieci w tym okresie ciągną nas do sklepu z taką promocją.
No właśnie. Nie ma w tym nic nieetycznego, że do tego naganiania wykorzystuje się najmłodszych?
To powszechne zjawisko. W handlu zawsze wykorzystuje się dzieci w tym celu. Przykładem na to są wózki-samochodziki dla dzieci w hipermarketach, kąciki zabaw, darmowe bawialnie tuż obok. To też są formy takiego przyciągania klientów za pośrednictwem najmłodszych. Kuszenie odbywa się też na kilku poziomach. Fenomenem są tak zwane impulsowe zabawki.
Zobacz także: 500 zł to za mało. Rząd chce dać Polakom więcej pieniędzy na dzieci
Co to takiego?
To wszystkie zabawki, które celowo umieszcza się tuż przy kasie na wysokości wzroku dziecka i wycenia w okolicach około 10 zł. Przez swoją cenę z perspektywy rodzica, który zapakował przed chwilą cały wózek, to jest tania zabawka. Jednak to na nich właśnie producenci zarabiają często dużo lepiej niż na swoich flagowych, bardzo drogich produktach.
Można te nasze ludzkie słabości połączyć w produkt idealny. Wydaje się, że są nim albumy, gdzie maluchy kolekcjonują naklejki, albo karty z piłkarzami np.
Dokładnie tak. Policzyłam kiedyś, ile kosztuje skompletowanie takiego albumu, który kosztuje 12 zł, a saszetka z kilkoma naklejkami kosztuje 2 zł. Okazało się, że to, co wydaje się takimi mikropłatnościami, po podsumowaniu kosztuje nas od 250 do nawet 400 zł.
Tymczasem nie mamy większego problemu w dawaniu naszym dzieciom kolejnych pieniędzy na kolekcjonowanie takich rzeczy. Dzieje się tak głównie dlatego, że nie zdajemy sobie sprawy, ile to tak naprawdę kosztuje.
To nie jedyny sposób na ”wrabianie” nas w grube wydatki...
Oczywiście, że nie. Producenci zabawek mają duże możliwości, jeżeli chodzi o manipulowanie swoimi klientami. Można od podstaw wzbudzić potrzebę posiadania czegoś, co tylko w przekazie reklamowym jest czymś absolutnie niezwykłym.
Nie tak dawno przebojem na rynku był Furby. Reklamowano go tak, że można było odnieść wrażenie, że kupujemy mikrorobota, który reagują na wszelkie nasze zachowania i polecenia i wydaje się być całkiem inteligentny.
Tymczasem za 350 zł dostawaliśmy dość proste urządzenie, które nie było tak mądre, jak się wydawało. Dzieci jednak kompletnie zwariowały na jego punkcie. Każde dziecko chciało mieć tego stworka w domu.
Taki sukces, popularność zawsze jest wynikiem przemyślanej kampanii reklamowej i sprawnego marketingu? Czy może jednak na zabawkarskim froncie nagle coś potrafi zrodzić się z niczego? Grę w gumę nie wymyślili przecież dobrze opłacani marketingowcy?
Takim hitem był fidget spinner, który nie miał żadnej kampanii. Co więcej, nie miał nawet żadnego oryginalnego producenta. Moda na niego rozeszła się kanałami społecznościowymi. To był właśnie taki gadżet, który rozkręcił dzieci, z nie do końca zrozumiałych powodów.
Tego nie dało się przewidzieć zaplanować. Ale jedno dziecko przyniosło to do szkoły to i kolejne chciało mieć, by dorównać koledze, który też przyniósł to do szkoły, by pokazać, że jest w czymś lepszy, ma coś nowego. Potem pojawiły się filmiki i zdjęcia na portalach społecznościowych i lawina ruszyła.
Dzieci wracają do szkoły po wakacjach i jak rozumiem producenci zabawek zyskują kolejny kanał dystrybucji informacji o nowościach i miejsce, gdzie rodzi się presja zakupowa. Na przerwach rzeczywiście wykluwa się dużo potrzeb posiadania kolejnych gadżetów?
Oczywiście. Wszystko dlatego, że szpanują przed kolegami nowymi gadżetami. Brylują w towarzystwie, wykorzystując te nowinki do zaistnienia w grupie i bardzo szybko wyzwalają u innych chęć posiadania takich zabawek.
Zresztą nie tylko o zabawki chodzi. Może się zdarzyć tak, że za chwile rodzic usłyszy: ja chce inny plecak, inne kredki, inne długopisy. A tu już przecież za nami spory wydatek.
Dogrywka do wyprawki?
Tak jest, ale taka do oporu wypełniona nowinkami. Takim gadżetem jest np. długopis z gumką, o którym każdy dziś dorosły marzyłby w dzieciństwie. Bo choć to normalny długopis to jednak każdy błąd można tu wymazać bez śladu w zeszycie. Mamy też przecież zmywalne flamastry, pachnące, świecące. Testowałam tysiące tych gadżetów i moje doświadczenie pokazuje, że pomysłowość producentów naprawdę nie zna granic. Rodzicom trudno się będzie przed tą rewią mody wybronić.
Zatem zakup wyprawki szkolnej to nie największe zmartwienie dla rodziców. Powrót do szkoły to też powrót na swoiste targowisko próżności?
Zdecydowanie tak. Na pewno na wakacjach dzieci testowały coś, co jest wyjątkowo atrakcyjne, nowe. Przed nami zakupowy szał, pokazuje to krzywa sprzedaży firm zabawkarskich. Zdecydowany pik jest w dzień dziecka, a kolejna zwyżka zaczyna się po wakacjach, aż do osiągnięcia maksimów w okolicach Bożego Narodzenia.
Już wiemy, co będzie przebojem pod choinką?
Producenci twierdzą, że poruszanie się po tym rynku, przypomina grę w ruletkę. Najwięksi gracze muszą się zdecydować choćby we wrześniu na markę, którą będą szczególnie promować. Więc ta ryzykowna gra tak naprawdę dopiero się zacznie. Trudno już teraz coś przewidzieć.
Najlepiej widać to po popularności choćby wspomnianego już spinnera. Moda na tę zabawkę utrzymała się przez dwa miesiące. Fala była ogromna, wszystkie dzieci o tym marzyły i miały po kilka sztuk. Koniec jednak nastąpił bardzo szybko.
Ponadto musimy sobie uświadomić, że nasze władztwo w przypadku zakupu zabawek, jest bardzo solidnie ograniczone. Badania pokazują, że od 3 roku życia to dziecko decyduje jaką zabawkę mu kupimy. Najmłodsi doskonale wiedzą czego chcą, nie tylko z internetu, ale też od kolegów.
Moda w tej branży jest krótkotrwała, a kradzieże wzorów i pomysłów zdarzają się niezwykle często. Jak przetrwać tę konkurencję?
Nie jest to łatwe, ale takim potęgom jak Hasbro czy Mattel udaje się chronić wzory przez co najmniej kilka miesięcy. To pozwala im spijać przez ten czas, tę pierwszą śmietankę ze sprzedaży nowych hitów. Potem jest trudniej. W chinach są całe miasta, w których produkuje się tylko zabawki. Już na miejscu można sobie zamówić co tylko się chce i potem sprzedawać ze swoim logo.
Szpiegostwo jest tak zaawansowane, że zdarza się, iż kradnący pomysł wraz z całą warstwą graficzną, jest w stanie wyprodukować to szybciej niż firma, która jest autorem pomysłu. Dzieje się tak mimo potężnych wydatków na ochronę.
Targi, na których pokazywane są prototypy np. w Norymberdze gdzie jest ponad 1,7 tys. stanowisk, są obstawione niczym szczyt G8. Największe firmy mają tam stoiska wielkości tysiąca metrów kwadratowych. Wszystko jest jednak szczelnie zamknięte i osłonięte. Tylko osoby umówione mogą wejść i zobaczyć najnowsze propozycje i to bez żadnego sprzętu elektronicznego i po podpisaniu „lojalki”.
Na szczęście dla liderów rynku dzieci znają się na rzeczy. W słowniku mojego syna podróba oznacza rzecz, której nawet nie można dotknąć. Co dopiero mówić o zabawie.
Dzieci są rzeczywiście bardzo na to wyczulone. Zabawa podróbką jest dla nich dyskredytująca. Wydaje nam się, że tylko my się na tym znamy, ale najmłodsi też są w stanie określić, czy coś jest dobrej jakości.
W psychologii są różne poglądy na temat odpowiedniej dla rozwoju dziecka liczby zabawek. Najbardziej ekstremalne mówią np. o maksymalnie 10. Jako osoba przez, której ręce przechodzą tysiące zabawek, co pani o tym sądzi?
Jako terapeuta integracji sensorycznej i absolwentka psychologii muszę powiedzieć, że rzeczywiście mamy z tym pewien problem. Duża liczba zabawek jest po prostu przytłaczająca. Dobrze to ograniczać. Świetnym pomysłem są składkowe prezenty żeby tego nie było za dużo.
Dobrze też chować partiami zabawki do garażu np. i zamieniać je z pozostałymi po pewnej przerwie. Tu jednak doradzam ostrożność. Ważne, żeby nic nam się nie zapodziało, bo jak coś zginie, może być dramat. Dzieci znakomicie pamiętają co miały w pudłach, nawet jeżeli było tego bardzo dużo.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez * *dziejesie.wp.pl