Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na
Patryk Słowik
Patryk Słowik
|
aktualizacja

Wszyscy będą krzyczeć "daj". Dwa najgorsze stołki w rządzie [OPINIA]

346
Podziel się:
Przedstawiamy różne punkty widzenia

Brakuje chętnych na stanowisko ministra zdrowia. I nic dziwnego, bo wszystko wskazuje na to, że będzie to karkołomne wyzwanie. Nie brakuje natomiast chętnych do objęcia Ministerstwa Finansów. Podczas gdy już teraz przyszłemu ministrowi można współczuć.

Wszyscy będą krzyczeć "daj". Dwa najgorsze stołki w rządzie [OPINIA]
Kto stworzy rząd z Donaldem Tuskiem? Ruszyła giełda nazwisk (Adobe Stock, GETTY, Virginia Mayo, AP, ekaterina729)

Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.

Giełda nazwisk rozkręca się w najlepsze.

Media zastanawiają się, kto obejmie resort finansów. Blisko współpracujący z Donaldem Tuskiem Andrzej Domański, doświadczona polityczka Izabela Leszczyna, zgłaszający się ze wszystkich sił Ryszard Petru, a może powróci znający już wszystkie korytarze ministerialnego gmachu Mateusz Szczurek?

Mniej kłopotów jest z Ministerstwem Zdrowia. Tu wiadomo, że kierować nim niemal nikt nie chce. Każdy, komu przyszła kariera polityczna miła, wie, że wejść na minę łatwo, ale zejść z niej udaje się nielicznym.

Więcej za mniej

Dlaczego zostanie ministrem zdrowia w nowym rządzie to najgorsze zadanie, jakie może sobie wyobrazić ambitny polityk?

Powód jest prozaiczny: aby zadowolić obywateli, trzeba mieć dostęp do ogromnych pieniędzy. A tych minister zdrowia mieć nie będzie.

Spójrzmy tylko na obietnice wyborcze poszczególnych komitetów, które najprawdopodobniej utworzą przyszły rząd.

Trzecia Droga obiecała przeznaczać 7 proc. PKB na ochronę zdrowia. Oznacza to, w porównaniu do obecnego poziomu finansowania ochrony zdrowia, roczne wydatki na poziomie dodatkowych ponad 80 mld zł.

Lewica chce na zdrowie przeznaczać 8 proc. PKB – czyli, w porównaniu do dzisiejszego stanu, potrzeba dodatkowych ok. 115 mld zł rocznie.

Koalicja Obywatelska zaś obiecała obniżenie wysokości składki zdrowotnej dla przedsiębiorców oraz niepodnoszenie jej dla pracowników. Czyli potok pieniędzy, który trafia wprost do rozdysponowania przez ministra zdrowia, będzie skromniejszy, ograniczony. A wydatki mają być o wiele większe. Aby tak się stało, rząd będzie musiał podjąć decyzję o przeznaczaniu ogromnych środków na ochronę zdrowia z budżetu.

Utrzymanie kadr

Prawo i Sprawiedliwość w ostatnich latach zwiększało nakłady na ochronę zdrowia. Naprawdę.

Tak jak w 2015 r. wydatki publiczne na zdrowie wynosiły niespełna 78 mld zł, tak w 2023 r. będzie to 165 mld zł. W liczbach nominalnych jest to więc gigantyczny wzrost.

Szkopuł w tym, że gros tych zwiększonych środków pochłonęły podwyżki dla pracowników systemu ochrony zdrowia. Trzeba było więcej zapłacić lekarzom. Trzeba było więcej zapłacić pielęgniarkom. Trzeba było więcej zapłacić ratownikom. I tak dalej.

W przyszłości będzie tak samo - ani lekarzy, ani pielęgniarek, ani ratowników nie jest za dużo. Trzeba im będzie zatem dawać kolejne podwyżki. Nie tylko dlatego, że wykonują ciężką i potrzebną pracę, lecz także dlatego, że są bardzo potrzebni. I Polska nie może sobie pozwolić, by specjaliści medyczni wyjechali na Zachód, gdzie mogliby zarobić lepiej.

A jakkolwiek by to nie brzmiało, przeciętny pacjent zazwyczaj nie dostrzega korzyści z tego, że lekarz dostał podwyżkę.

Płacimy za mało

Trudno jest oszukać Polaków, jak wygląda publiczna ochrona zdrowia. Czego by politycy nie mówili w mediach, wystarczy iść do przychodni, do szpitala, spróbować umówić badanie lub zabieg, by się przekonać, co jest prawdą, a co politycznym bełkotem. Minister zdrowia może zorganizować kilkadziesiąt konferencji prasowych, ale nie przekona, że jest dobrze, jeśli dobrze nie jest.

A prawda jest taka, że kondycja polskiego systemu ochrony zdrowia jest kiepska. Szpitale są zadłużone, kolejki do specjalistów się wydłużają, produkcja leków jest niemal w pełni uzależniona od dostaw z Chin i Indii, podczas gdy powinna być zabezpieczona w Europie.

Przed nowym ministrem zdrowia jest więc tuzin wyzwań, za które trzeba się wziąć tu i teraz. I receptą na niemal wszystkie bolączki są pieniądze. Lubimy bowiem pytać: jak to jest możliwe, że czeski system ochrony zdrowia jest wydolniejszy od polskiego? Dlaczego Niemiec ma lepiej niż Polak?

Odpowiedź jest banalna: pieniądze, pieniądze, pieniądze. Najzwyczajniej w świecie potrzeba ich więcej.

Według danych Eurostatu za 2020 r. Czechy płaciły najwięcej na ochronę zdrowia według odsetka PKB przeznaczanego na zdrowie. Niemcy – 6. miejsce. Polska była druga od końca. Jesteśmy za Słowakami, za Chorwatami, za Słoweńcami, za Łotyszami.

Dobrą organizacją i udanymi pomysłami można trochę nadgonić. Ale trupa przypudrować ciężko.

Co rusz pojawiają się teorie, że można by wysypywać pieniądze furgonetkami, a i tak polskiej ochronie zdrowia to nie pomoże. Tyle że nikt tego nie sprawdził – żadnych furgonetek nie ma. Polska, w porównaniu z innymi państwami europejskimi, od dekad oszczędza na zdrowiu obywateli.

Koalicyjna układanka

Aby minister zdrowia mógł się wziąć za solidne reformy i punkt po punkcie uzdrawiać polski system ochrony zdrowia, potrzebuje co najmniej kilkudziesięciu dodatkowych miliardów zł rocznie.

Nikt zaś nie może dziś potencjalnym kandydatom do objęcia ministerialnej teki zagwarantować, że te pieniądze będą. Ba, jeśli okaże się, że ministrem zdrowia będzie przedstawiciel jednej partii, a premierem i ministrem finansów przedstawiciele innej - potencjalni kandydaci mogą mieć uzasadnione obawy, że pieniądze w pierwszej kolejności znajdą się na realizację własnych obietnic, a nie cudzych.

Mówiąc wprost: po co np. Lewica miałaby obejmować Ministerstwo Zdrowia, nie otrzymując gwarancji, że będzie też miała wpływ na resort finansów, albo choćby obietnicy, że znajdą się pieniądze na wzrost nakładów na ochronę zdrowia? Bez takich gwarancji wzięcie ministerialnej teki to wystawianie się na szybki strzał – będzie nowy minister, ale nie będzie miał efektów. Mało kto będzie zastanawiał się dlaczego mu się nie powiodło.

Pielgrzymi z "daj"

Nie ma jednak co zazdrościć także przyszłemu ministrowi finansów.

Wszystkie obietnice wyborcze partii, które najprawdopodobniej utworzą rząd, czyli Koalicji Obywatelskiej, Polski 2050, Polskiego Stronnictwa Ludowego oraz Lewicy, kosztowałyby ok. 400 mld zł rocznie. Można by z tego stworzyć niemal drugi budżet Polski.

Wiadomo, że nie wszystkie obietnice zostaną zrealizowane, ba – część się wyklucza (np. w ochronie zdrowia Trzecia Droga proponuje wzmocnienie sektora prywatnego, a Lewica wolałaby tego nie robić, stawiając na sektor publiczny). Niemniej jednak wiadomo też, że to właśnie do ministra finansów – o ile będzie decyzyjny, a nie robił za "paprotkę", jak to bywało za Prawa i Sprawiedliwości – będą ustawiały się kolejki z motywem przewodnim spotkania: "daj".

A dawać nie bardzo będzie z czego.

Jeśli utrzymane zostaną wszystkie programy społeczne oraz zrealizowane zostaną podstawowe obietnice wyborcze, jak choćby podniesienie kwoty wolnej od podatku, na realizację wszelkich innych zapowiedzianych rozwiązań funduszy w najbliższym czasie może zabraknąć.

I nie chodzi tu o tworzenie narracji, że "piniędzy nie ma i nie będzie". Po prostu na sfinansowanie wszystkiego, co obiecały wszystkie partie tworzące przyszły rząd, naprawdę nie będzie. A przynajmniej nie w najbliższych latach.

Ten zły minister

Nie można wykluczać sytuacji, że Polska zostanie objęta unijną procedurą nadmiernego deficytu. O takim ryzyku mówiła niedawno minister finansów Magdalena Rzeczkowska. Dla jasności, o tym, że takiego ryzyka nie ma, mówił z kolei minister rozwoju Waldemar Buda.

Tak czy inaczej, ewentualne objęcie Polski procedurą to nic strasznego: w takiej sytuacji może być kilkanaście państw członkowskich Unii Europejskiej. W praktyce nadal można realizować obietnice, nikt nie nakazuje zabierać choćby świadczeń socjalnych.

Ale zarazem byłby to sygnał ostrzegawczy, którego minister finansów nie mógłby lekceważyć. Budżet państwa na każdy kolejny rok powinien być możliwie skromny, bez rozpasania.

Z jednej strony byłyby więc ograniczenia, z drugiej – pielgrzymki po pieniądze. A gdy pieniędzy nie będzie, nie można wykluczyć pielgrzymek do mediów i wypowiedzi, że "my to byśmy bardzo chcieli, ale minister finansów nie pozwala".

I po co być ministrem…?

Patryk Słowik jest dziennikarzem Wirtualnej Polski

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
zdrowie
gospodarka
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
money.pl
KOMENTARZE
(346)
Horst
6 miesięcy temu
Leszczyna zarządcą fortu Knox,niejaki Siemuniok naczelnym wodzem sił międzygalaktycznych,trzeci król Belzebub władcą Hadesu,a naczelny ryży oszust POwinien zarzadzać ministerstwem wszystkich ministerstw,rozsiewając aurę wszechobecnej niewyobrażalnej " miłosci i radości"
Stokrotka Mon...
6 miesięcy temu
Po co jest ten rząd? Po co jest ten miś? Nikt nie wie więc nie myśl że ktoś zapyta
4862
6 miesięcy temu
Zrujnują Polskę
Gdanszczani
6 miesięcy temu
8gwiazdkowcy pchali się do rządzenia a teraz szukają czegokolwiek żeby wycofać się z obietnic i Żeby było tak jak bylo haratanie cygara wycieczki bajery a ich elektoratu i tak będzie klaskal bo nie są malpoludami gdyż większość z nich pochodzi od szympasow
zuber
6 miesięcy temu
Moim zdaniem ta zbieranina na żadnym stanowisku ministerialnym nie odniesie sukcesu ponieważ oni nie nadaja sie do rządzenia i to dodatkowo w tych dzisiejszych czasach.JAK WYTRZYMAJĄ ROK TO BEDZIE WIELKI SUKCES bo polacy bendą bardzo skrupulatnie ich rozliczać z obietnic.
...
Następna strona