Ostatnie dni to istny koszmar. Czy otworzyć gazetę, czy włączyć telewizor, wszędzie Kazimierz Marcinkiewicz i osoby które próbują mu znaleźć pracę. Doszło do tego, że bałem się wziąć piwo z lodówki, bo jeszcze i tam zobaczę sympatycznego Kazia. Można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z fachowcem najwyższej klasy, po którego w kolejce stoją największe korporacje naszego globu. Czy rzeczywiście?
Byli premierzy mają zasadniczy problem. A jeżeli nie osiągnęli wieku emerytalnego, to problem jest podwójny. Część z czytelników zapewne pamięta jeszcze czasy, gdy cały naród szukał posady dla Leszka Millera. Zgłosiła się nawet młodzieżówka jednej z partii, z ofertą, by Miller roznosił ulotki. Jeśli przejrzeć fora internetowe, to okaże się, że w przypadku Marcinkiewicza pomysły są jeszcze bardziej dosadne. Okazuje się, że Marcinkiewicz mógłby choćby znaleźć pracę informatyka, albo korepetytora. Jedno trzeba jednak oddać internautom - niemal wszystkie propozycje spełniały podstawowy warunek w procesie rekrutacji pracownika - proponowane zajęcia odpowiadały kompetencjom kandydata.
Puśćmy wodze fantazji i wyobraźmy sobie, że Kazimierz Marcinkiewicz stawia się na rozmowę do swojego doradcy personalnego, czyli popularnego HR-owca. Może tak wyglądałaby ta rozmowa.
- Proszę usiąść - uprzejmie zachęca HR-owiec - przyniósł Pan ze sobą CV?
- Tak oczywiście - odpowiada uśmiechnięty (jak zawsze) Pan Kazimierz.
-O z wykształcenia jest pan fizykiem, to może pomyślimy o jakiejś pracy fizycznej - uprzejmie zapytuje HR-owiec.
- No wie Pani co! Właśnie odmówiłem premierowi. Obawiam się, że taka posada nie zaspokaja moich ambicji - mówi Kazimierz, ale i tak cały czas się uśmiecha.
- Oczywiście. Proszę mi tylko powiedzieć, bo w cv nie znalazłem tej informacji. Jak u Pana ze znajomością języków obcych?
- Noooo, Yes, Yes, Yes - deklamuje wyuczoną kwestię Kazimierz.
- Aaaaa. To może porozmawiamy, co Pan robił dotychczas. Co Pan robił do roku 90?
- Nauczałem fizyki w ogólniaku i rozpoczynałem karierę. Byłem nawet wicedyrektorem.
- Ciekawe. Zgaduję jednak, że do szkoły wrócić Pan nie chce - podstępnie pyta HR-owiec.
- Myślę, że ten etap mam już za sobą. Pracowałem społecznie, zakładałem związek zawodowy NZSS „Solidarność".
- Wie Pan. Nie chcę Pana osiągnięć deprecjonować, ale działalność związkowa może nie spodobać się przyszłemu pracodawcy... - stropił się HR-owiec.
- Żyjemy w Polsce, na planecie ziemia... - zaczyna zdanie Pan Kazimierz.
- Tak, tak. Co Pan właściwie umie, proszę powiedzieć.
- No, byłem premierem, kierowałem pracami rządu, czyli 40-milionowym narodem...
- Wie Pan, to oznacza, że właściwie kierował Pan spółką z ograniczoną odpowiedzialnością, a poza tym ma Pan na koncie plagiat...
- Ale ja nie pisałem doktoratu - stropił się Pan Kazimierz.
- Chodzi oczywiście o expose. - HR-owiec wyczuł, że odzyskuje panowanie nad sytuacją - Co Pan robił jeszcze?
- A później zarządzałem Warszawą, wielomilionową metropolią - broni się Pan Kazimierz, ale nadal się uśmiecha.
- Pomyślmy - nie traci zimnej krwi HR-owiec - Może finanse?
- Nie, no tym w domu, to się żona zajmuje.
- A może media, był Pan wydawcą katolickiego pisma?
- Kurcze, PAP opanowali już ludzie z koalicji - zachowuje trzeźwość umysłu Kazimierz.
- To może paliwa?
- Hmmm. W sumie dużo latałem. Samoloty spalają dużo paliwa - głośno pomyślał Kazimierz
- Ha! Już wiem. - Ucieszył się HR-owiec. - LOT, spółka wprost idealna dla Pana.
- Tak, rzeczywiście, choć nie wiem, czy spełni moje ambicje, przynajmniej będę mógł się wykazać na samodzielnym stanowisku - ucieszył się Kazimierz.
To oczywiście kompletna fikcja literacka. Problem polega na tym, że ktoś coś podobnego już kiedyś napisał.Tadeusz Dołega Mostowicz, a tytuł brzmiał „Kariera Nikodema Dyzmy". Przerażające jest to, że tamta powieść kończyła się w momencie, gdy Nikodem miał zostać Premierem (właśnie tak, przez duże „P"), tymczasem ta trwa w najlepsze. Cóż jakie czasy, taki Nikodem Dyzma.