*Polacy, którzy po przyjęciu naszego kraju do Unii Europejskiej masowo wyemigrowali w poszukiwaniu lepiej płatnej pracy na Wyspy Brytyjskie, stali się pogromcami angielskich karpi. *
Nasi rodacy - jak doniósł przed Bożym Narodzeniem "The Wall Street Journal" - wprawili rodowitych mieszkańców Albionu w najprawdziwsze osłupienie swym upodobaniem do karpi. A konkretnie, swym zwyczajem jedzenia żerującej w mule ryby.
Brytyjczycy bowiem od kilku pokoleń nie biorą do ust cuchnącej mułem ryby (karp zniknął z wyspiarskich stołów ostatecznie wraz ze wzrostem zamożności statystycznych obywateli Zjednoczonego Królestwa i towarzyszącą mu zmianą nawyków dietetycznych), ale nie mogą odmówić sobie przyjemności wędkowania.
Różnica między polskimi a angielskimi wędkarzami polega na tym, że ci ostatni po złowieniu kilku lub nawet kilkunastokilogramowego karpia (takie osobniki trafiają się dość często w zamkniętych i płatnych łowiskach w okolicach Londynu - jak informuje "WSJ") robią mu zdjęcie pamiątkowe i wypuszczają do wody, podczas gdy Polacy ładują rybę do torby, żeby upichcić ją w domu.
Miłośnicy karpia znad Wisły nie potrafią zrozumieć, jak można wydać ciężko zarobione funty za wędkowanie i nie móc skonsumować złowionej ryby. Ich argumenty nie trafiają do przekonania angielskich hodowców królewskiej ryby, którzy jak David de Vere, właściciel Bury Hill Fisheries w Dorking, 32 kilometry na południe od Londynu, zainwestowali prawie 200 tys. dolarów w zarybienie dostępnego tylko dla posiadaczy karty klubowej stawu niecałą setką karpi ważących ponad 9 kilogramów każdy.
Jak położyć kres polsko-brytyjskiej wojnie karpiowej zaproponował Jacek Sułkowski, 36-letni kucharz z Warszawy, gotujący obecnie dla klientów pub Sow & Pigs w Thundridge, 24 kilometry na północ od Londynu.
"Jeśli wskażecie nam, gdzie możemy kupić karpia, przestaniemy go odławiać" - stwierdził rezolutnie w wywiadzie dla nowojorskiego dziennika.
Na razie ulubiony przysmak polskich smakoszy, bez którego nie umiemy wyobrazić sobie wigilijnej wieczerzy, dostępny jest na Wyspach jedynie w paru specjalistycznych sklepach i na jednej z polskojęzycznych witryn internetowych.
Ponoć gigant handlu detalicznego, sieć supermarketów Sainsbury, żeby wyjść na przeciw oczekiwaniom półmilionowej rzeszy nowych imigrantów z Polski, zamierza wprowadzić karpia do swojej świątecznej oferty.
Przygotowując ostatnią Wigilię polski kucharz, żeby nie sprawić zawodu gościom ze swej ojczyzny, musiał zadowolić się karpiem sprowadzonym specjalnie z Francji. Pojawienie się karpia w sklepach Sainsbury raczej nie zmieni nawyków kulinarnych typowych przedstawicieli brytyjskiej worker class, która na początku lat 60. zakochała się w tanich i przesiąkniętych olejem fish & chips. Ciekawe jest natomiast, czy wywoła to odpowiednią reakcję u Polaków, którzy prowadzą sklepy z żywnością ze swego kraju.
Żeby żywność polska rozpowszechniła się w niedużych, rodzinnych sklepach, nastawionych głównie na klientelę z Polski na zasadzie podobnej, jak sklepy z żywnością orientalną czy bliskowschodnią, konieczne byłoby powstanie w Wielkiej Brytanii prężnie działających hurtowni, które zaopatrywałyby detalistów w bogaty asortyment artykułów po atrakcyjnych cenach.
Aby taki handel polską żywnością, oparty o rodzimy z trudem uciułany kapitał, rozwinął się wszędzie tam, gdzie istnieje podaż na specjały naszej kuchni, potrzebne jest jednak coś więcej niż tylko hurtownicy z tanim towarem.
Konieczna jest jeszcze zdolność do samopomocy i gotowość zapomnienia co pewien czas na chwilę o prymacie własnego interesu nad konkurentem z własnego kraju. Tę zdolność posiadają np. Żydzi, Chińczycy czy Libańczycy. Z Polakami bywa różnie.
Autor jest dziennikarzem tygodnika "Wprost"