*Po zakończeniu szczytu w BrukseliDonald Tuskoświadczył - cytuję dokładnie - że jeśli ktoś poczuł się trochę zdegustowany, to on bardzo przeprasza. *
Skoro szef rządu używa trybu łagodnie przypuszczającego i o cyrku urządzonym na oczach Europy przez najwyższych urzędników państwa mówi tak, jakby chodziło o przesoloną zupę, to chyba nie całkiem zdaje sobie sprawę, że właśnie zaczął się okres dwuletniej przedwyborczej paranoi, o jakiej największym wariatom się nie śniło.
Być może przy okazji następnego szczytu jeden z adwersarzy podłoży drugiemu nogę i zacznie bić brawo, gdy ten wyrżnie nosem o posadzkę. Może ktoś pokaże język albo spuści spodnie. W poetyce tabloidów każdy chwyt jest dopuszczalny, byle tylko sprzedaż rosła, a wszystko wskazuje na to, że walka o prezydenturę odbędzie się tym razem w atmosferze wyjątkowej politycznej tandety.
Można mieć wrażenie, że świta Donalda Tuska w ciągu ostatnich dni chciała dorównać dworowi prezydenckiemu, który trwa w przekonaniu, że w Polsce panuje pewien rodzaj monarchii. Objawia się to zachowaniemLecha Kaczyńskiego, który co prawda nie mówi jeszcze o sobie _ my prezydent, _ ale notorycznie podkreśla, że w każdej bez wyjątku sprawie najpierw jest on, potem długo nikt i dopiero ewentualnie na końcu najgorszy od 1989 roku rząd.
ZOBACZ TAKŻE:
To pan prezydent - a nie Konstytucja czy protokół - decyduje o tym czy, kiedy i jak długo będzie szefem delegacji w Brukseli, mimo że nie jest jej członkiem. Dlatego pan prezydent może nie rozumieć, że w gmachu Unii Europejskiej kończy się jego władza, a zaczynają obowiązywać procedury. I że na przykład nie wydają tam w ostatniej chwili przepustek każdemu, kto przyleciał z panem prezydentem.
Tusk spróbował wejść w rolę historycznie dużo starszą od epoki monarszej. Sięgającą mniej więcej czasów, gdy zbrojni wojowie tłukli na oślep, kiedy im przeciwnik wygarnął, że wychowali się na podwórku, a za bohatera mają elektryka po zawodówce. Niestety, premier nie bardzo się do takiej konwencji nadaje, mimo posiadania wilczych oczu. Poszumiał, poszumiał, a na koniec zebrało go na przeprosiny.
Tymczasem opinii publicznej należy się coś więcej - dogłębne wyjaśnienie, co prezydent Kaczyński z ekipą zdziałał w Brukseli w ramach 150 tys. złotych za przelot, nie licząc kosztów hoteli oraz przejazdów i obsługi miejscowej. Bez względu bowiem na to, co się komu w Pałacu Namiestnikowskim wydaje, lokatorzy tego obiektu - byli, obecni i przyszli - są na utrzymaniu społeczeństwa.
Jeśli taka ma być cena czwartego identyfikatora, kolacji, zdjęcia w kręgu przywódców europejskich oraz klepnięcia Donalda Tuska po plecach, to może trzeba się zastanowić, czy Polsce w ogóle potrzebny jest urząd prezydenta. Albo przynajmniej na tyle precyzyjnie określić jego miejsce w strukturze władzy, żeby już nikt nigdy nie mógł szukać furtek w Konstytucji i ośmieszać państwo, twierdząc przy tym, że działa dla jego dobra.
Autor jest wiceprezesem Krajowego Klubu Reportażu i redaktorem naczelnym _ Panoramy Opolskiej _.