Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na
Jan Płaskoń
|

Płaskoń: Nieskazitelni, agenci i wariaci

0
Podziel się:

Wygląda na to, że IV RP składała się z wąskiego grona nieskazitelnych, zmiennego kręgów agentów i wariatów oraz reszty społeczeństwa.

Płaskoń: Nieskazitelni, agenci i wariaci

Reszty, która na kilka dni przed zapowiadanym rozwiązaniem parlamentu, czyli próbą przecięcia węzła PiS-wskiego, w trzech czwartych sondażowo badanej opinii publicznej wypowiada się zdecydowanie przeciwko dalszym rządom Jarosława Kaczyńskiego.

Ze społeczeństwem rzecz prosta. Przez ostatnie dwa lata zostało tak skołowane i zbałamucone, że w końcu musiało wpaść w rytm przeboju pt. „Mam już dość".

Zdefiniowanie zbiorowości nieposzlakowanych również nie sprawia problemu. Tworzą ją osoby, które generalnie i w detalach zgadzają się z braćmi Kaczyńskimi, zaś w obronie ich racji idą w zaparte nawet wtedy, kiedy wykrywacz kłamstw spaliłby się z powodu nadmiernego skoku napięć.

Prawidłowość tę najlepiej ilustruje przypadek Kazimierza Marcinkiewicza. Gdy w wywiadzie dla jednej z gazet były premier powiedział, iż prawdopodobnie również był podsłuchiwany, natychmiast z kręgów rządowych wyszła riposta: agent. Wystarczyło jednak, aby następnego dnia oświadczył, że wcale tak nie twierdził i nadal bez przeszkód pozostaje w rodzinie.

Najtrudniej zorientować się w kwestii rozumnych inaczej. Gdyby tylko Andrzej Lepper głosił, że bracia Kaczyńscy wykazują oznaki psychopatii, a Donald Tusk powtarzał, iż mają chorą wyobraźnię, można by takie słowne poniżenie uznać za przejaw skrajnie brutalnej walki politycznej.

To jednak Jarosław Kaczyński pierwszy wprowadził kategorię psychiatryczną do oceny swoich współpracowników. Jak wynika z opublikowanych właśnie dzienników Marka Jurka, premier miał powiedzieć, że jeśli chce on wystąpić z PiS-u, to jest wariatem albo agentem.

Jurek musiał się nieźle zakamuflować, skoro władze partii, gdy już przestał być jej członkiem, nie dociekały publicznie, które z domniemań premiera było bardziej słuszne.

Niebawem miało się zresztą okazać, iż w IV RP można być jednym i drugim zarazem, czego najjaskrawszym przykładem jest osoba Janusza Karczmarka.

Według kierownictwa PiS był to agent sprytniejszy niż Kloss, Bond i Stirlitz, a do swojej roli przygotowywał się latami, kiedy jeszcze Kaczyńskim nie śniło się, że zmontują kiedyś Prawo i Sprawiedliwość. Musiał przy tym być podręcznikowym wariatem, bo tylko ktoś taki dobrowolnie, bez powodów niszczy własną karierę i skazuje się na więzienną celę.

W tzw. aferze działkowej, która zapoczątkowała obecny kryzys państwa, wariatów było zresztą co niemiara. Jeśli dziś okazuje się, że w przekwalifikowaniu gruntów rolnych ministerstwo Leppera miało najmniej do powiedzenia, to dwaj aresztowani pośrednicy w przekazaniu rzekomej łapówki, a także szef Samoobrony musieli chyba dopiero co opuścić oddział zamknięty, skoro o tym nie wiedzieli.

Funkcjonariusze CBA natomiast musieli uniknąć okresowych badań lekarskich, skoro szykowali prowokację przeciwko wicepremierowi, mając świadomość, iż decyzje o zmianie przeznaczenia działek zapadają na szczeblu gminy i samorządu wojewódzkiego.

Agentów musiało też być trochę więcej. Gdyby Janusz Karczmarek faktycznie ostrzegł Andrzeja Leppera, to nieskazitelne kierownictwo PiS powinno niezwłocznie powiadomić opinię publiczną, kto przekazał tę informację Kaczmarkowi. On sam nie mógł jej bowiem posiąść na drodze zależności służbowych.

Premier zapewnia nieustannie, że buduje w Polsce normalność. Należy się zatem spodziewać, że w miarę dochodzenia wyborów, rzesza wariatów i agentów będzie rosła w coraz większym tempie.

Autor jest wiceprezesem Krajowego Klubu Reportażu
i redaktorem naczelnym "Panoramy Opolskiej".

wiadomości
felieton
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
money.pl
KOMENTARZE
(0)