Choć Uber oficjalnie nie ma aut i nie zatrudnia kierowców, to ponad wszelką wątpliwość mocno namieszał na rynku transportu, oferując tanie przejazdy z dowolnego miejsca, które można zamówić z poziomu aplikacji. Gdy w 2014 roku firma zaczęła wozić pasażerów w Warszawie, a potem w innych polskich miastach, korporacje taksówkarskie wpadły w złość. Były protesty, blokowanie ulic, fizyczne starcia z "lewusami". Szybko pojawiły się inne firmy, wykorzystujące podobny model działania: Taxify (obecnie Bolt), MyTaxi (obecnie FreeNow) czy iTaxi.
1 października wchodzi w życie nowe prawo, tzw. lex Uber, które nie tylko zamyka spory pomiędzy taksówkami a przewozami, ale przede wszystkim zmienia zasady transportu. Przewozy nie będą udawać taksówek, staną się nimi sensu stricte. Zgodnie z nowymi przepisami pasażer będzie mógł bowiem skorzystać z usług wyłącznie licencjonowanych kierowców.
Co na to firmy przewozowe? Deklarują, że dobrze wykorzystały okres przejściowy i są gotowe na zmiany. FreeNow w komunikacie przesłanym do mediów pisze: "Wszyscy kierowcy współpracujący z FreeNow to albo kierowcy taxi z wieloletnim doświadczeniem, albo kierowcy, którzy spełniali wszystkie wymogi nowej ustawy, ale potrzebowali czasu i otwartości urzędów, by uzyskać licencję. Wydłużony okres przejściowy był wystarczający, aby współpracujący z FreeNow kierowcy dostosowali się do nowych przepisów".
Z kolei Andrzej Padziński, dyrektor ds. floty w iTaxi, mówi wprost, że po wejściu w życie przepisów skończą się tanie przejazdy. "Do tej pory kierowca świadczący usługi przewozu osób nie ponosił kosztów wyższego OC, przystosowania samochodu do licencyjnego przewozu osób, w tym zainstalowania taksometru, lampy taxi czy oznaczeń pojazdu. Od października dotychczasowi kierowcy przewozów wchodzący do segmentu usług taksówkowych powinni się liczyć z powyższymi wymogami. Oznacza to, że wycena kursów, zapewniająca ich opłacalność, powinna oscylować na poziomie minimum 2-2,20 zł za każdy przejechany kilometr, by m.in. pokryć te dodatkowe koszty, a nie dokładać z własnej kieszeni" - wylicza.
"Chcemy, aby wszyscy nasi partnerzy rozumieli, co nowe ustawodawstwo zmieni w ich biznesie, co muszą zrobić, aby móc dalej zarządzać swoimi flotami. Od 1 października wszystkie floty (...) realizujące przejazdy za pośrednictwem platformy Bolt będą musiały spełniać wymogi, które nakłada na nie nowa ustawa" – to z kolei komentarz Łukasza Stachowiaka, country menadżera Bolt w Polsce. W środę wysłaliśmy też prośbę o komentarz do biura prasowego Ubera. Odpowiedź opublikujemy zaraz, gdy ją otrzymamy.
Pozostańmy jednak przy temacie cen. Andrzej Padziński z iTaxi wskazuje, że w przypadku tej firmy normą stawać się będą kursy na poziomie ok. 2 zł za kilometr. Ile w tym momencie trzeba płacić za przejazd z tą aplikacją? Czasem 1,1 zł, czasem 1,8 zł. Oznacza to wzrost stawki od 10 do 50 proc. Jednak już dziś zdarzają się kursy, za które trzeba zapłacić 2,4-2,7 zł. To jednak jest efekt działania mnożnika. Jeśli jest większy popyt na usługę, bo np. jest piątek lub sobota wieczór, to cena automatycznie rośnie. teraz za sprawą lex Uber mnożnik stanie się normą, a nie wyjątkiem.
- Zrobiłem wszystkie papiery, jakie mogę zrobić i jakie są wymagane. Mam "koguta" na dach. Złożyłem dokumenty w wydziale komunikacji o wypis z licencji. Czekam. A co do nastrojów innej natury, to sporo kierowców liczy na wzrost cen za przejazdy – tłumaczy Jan Nowak z Wrocławia, kierowca Bolta.
Nasz rozmówca dodaje, że zmianę w cenach można odczuć już teraz. Cena przejazdu jednego kilometra we Wrocławiu z Boltem to 1,3 zł. - I nadal tyle wynosi, tyle że do tego dochodzi teraz mnożnik x2. Innymi słowy, wcześniej robiłem kursy po 10 zł, dziś robię po 20 zł – wyjaśnia.
Co ciekawe, zupełnie odwrotną rzecz zrobił Uber, który zablokował mnożnik. Oznacza to, że wielu kierowców zarabia tyle samo za przejazd bez względu na to, czy jest duży popyt na ich usługi. Temat ten wciąż rozgrzewa fora, na których grupują się kierowcy jeżdżący na aplikacjach. Uwagi, którymi wymieniają się użytkownicy na temat nowej polityki przewoźnika, nie nadają się co zacytowania.
- Moim zdaniem jest to wojna cenowa z Boltem. W marcu i kwietniu Uber stracił wielu kierowców, którzy byli z Ukrainy i wrócili do domu, a to oznacza stratę wielu kursów – tłumaczy pan Jan. - I teraz działa to tak, że klient, który wraca w sobotę do domu o trzeciej rano widzi, że Boltem wróci do domu za 20 zł, a z Uberem za 10 zł. Koniec końców i tak wybierze Bolta, bo zanim znajdzie się desperat z Ubera, który przyjmie zlecenie za taką stawkę to minie 40 min – puentuje.
Jest jeszcze inna kwestia. Część firm przewozowych przyjęła taka politykę, aby od początku przyjmować do pracy wyłącznie licencjonowanych kierowców. Dzięki temu dostosowanie się do nowych wymogów nie było wyzwaniem. Co innego Uber. Nie jest wielka tajemnicą, że na ulicach było sporo kierowców bez licencji.
Szacuje się, że w samej Warszawie takich osób było ok. 10 tys. W tej grupie byli obcokrajowcy, osoby, które były na bakier z formalnościami, albo też takie, że które na przewozach chciały dorobić do pensji. Zresztą taka idea, aby dorabiać, a nie utrzymywać się, stała u zarania projektu o nazwie "Uber". Dziś można stwierdzić, że nie będzie to dalej możliwe, bo nikomu nie będzie opłacało się przechodzenie przez kosztową, formalną ścieżkę.
Czy będą więc odważni, którzy zdecydują się wozić pasażerów bez licencji? To czas pokaże. Pewne jest, że takie osoby będą na celowniku Inspekcji Transportu Drogowego, a kary za brak dokumentów są bardzo dotkliwe i wynoszą po kilkadziesiąt tysięcy złotych.